Trzy czarne autobusy z zaciemnionymi szybami, całkowicie samowystarczalne – naszpikowane elektroniką i antenami telewizyjnymi – zaparkowały w sobotę przed warszawskim klubem Stodoła. Otoczone żelaznymi balustradami tworzyły przestrzeń eksterytorialną, która podlegała tylko jurysdykcji króla tego cygańsko-rockandrollowego taboru – Boba Dylana. Kto się zbliżył choć na krok – miał do czynienia z barczystymi bramkarzami.
"Zamaskowany i anonimowy", tytuł filmu, w którym amerykański bard zagrał przed kilku laty, to jego dzisiejsze credo. Wydał całkowity zakaz fotografowania. Nie zgodził się na żadną prasową akredytację. Podczas drobiazgowej kontroli nawet amatorskie aparaty trafiały do depozytu. Przyjechał grać, a nie pozować, spotkać się z fanami, a nie lansować się w mediach czy na YouTube.
Warszawski koncert był wyjątkowy również dlatego, że tylko u nas zdecydował się wystąpić w kameralnej przestrzeni dla 1700 widzów. Jakby chciał sobie przypomnieć granie z początków kariery, kiedy muzykowało się w towarzystwie przyjaciół – w prawdziwej stodole. Dlatego do stolicy zjechali fani z całego świata. Tłum był niemiłosierny i z podziwem patrzyłem na siedemdziesięcioletnie, siwiutkie jak gołąbki rówieśnice muzyka, wytrzymujące ścisk i duchotę, w których omdlało kilku facetów w sile wieku.
Dwugodzinny koncert rozpoczął się kompozycją "Tweedle Dee & Tweedle Dum" z albumu z "Love and Theft" i właśnie muzyka z trzech płyt nagranych podczas ostatniej dekady zdominowała repertuar wieczoru. To był energetyczny, pierwotny rock and roll z posmakiem amerykańskiego folku i bluesa, mocną perkusją i wibrującą solową gitarą Denny'ego Freemana.
Główny bohater wieczoru wystylizował się – trzeba przyznać subtelnie – na folkowych mistrzów z Południa, guru jego młodości. Grający perfekcyjnie i żywiołowo muzycy nosili jednolite czarne kostiumy retro. Na ich tle wyszywana koszula Dylana wyróżniała się białym, delikatnym oblamowaniem kołnierzyka. Twarz przysłaniało szerokie rondo gustownego hiszpańskiego kapelusza.