Gniew leczony śpiewem

Koncertowy powrót Alanis Morisette. Najwścieklejsza rockowa wokalistka ubiegłej dekady znów ma złamane serce. Dzięki temu pisze lepsze piosenki, a na występach przyprawia o dreszcze.

Aktualizacja: 11.07.2008 04:01 Publikacja: 11.07.2008 00:52

Gniew leczony śpiewem

Foto: Rzeczpospolita

Gdy kłaniała się po wtorkowym koncercie w Berlinie, nie mówiła publiczności, że ją kocha. Prosiła: „Dbajcie o siebie”. Przykładała dłonie do klatki piersiowej i wyrzucała je w tłum, jakby oddawała siebie. Ten gest dobrze ilustrował, czym był dwugodzinny występ w sali Tempodrome. W najbardziej osobistych piosenkach zwierzała się do mikrofonu ze złych wspomnień. Lizała rany, dźwigała się ze smutku. Muzyczny detoks przyniósł ulgę, wieczór zakończyła więc łagodną „Thank You”.

Wokalistka świetnie czuje się w męskim świecie rocka i wyśmiewa kanony kobiecego piękna

To dziękczynna litania skierowana do bóstw, które przed laty wyratowały Morissette z depresji i autodestrukcji. Zaliczają się do nich: opatrzność, cierpliwość, konsekwencja oraz Indie, w których spędziła półtora roku, próbując odpocząć od przytłaczającego sukcesu pierwszej płyty. W połowie lat 90. „Jagged Little Pill” rozeszła się w nakładzie 30 milionów, była najpopularniejszym kobiecym albumem solowym w historii. – Cieszę się, że mogę dzielić uczucia z innymi, ale przeraża mnie, że świat jest pełny ludzi tak samo popapranych jak ja – mówiła wtedy.

„A może by tak skończyć z masochizmem, cieszyć się chwilą...?” – pyta teraz, śpiewając „Thank You”, jakby sprawdzała, czy nadaje się do normalnego, zdrowego życia. Co prawda w następnej zwrotce jest wers o wyłupywaniu komuś oczu, ale dominuje pogodny ton i klimat przebaczenia. Morissette wybrała ten utwór na finał, by nie żegnać się ponurą nutą. Zostawiła nadzieję – sobie i nam.

Ma 34 lata i wciąż zmaga się z przeszłością. Piosenki z wydanej właśnie płyty „Flavors of Entanglement” bardzo przypominają te, którymi zachwyciła przed 12 laty. Wtedy jej twórczym paliwem był gniew, teraz złość jest dojrzalsza, ale równie silna. Mało komu rozpacz tak służy. Im gorzej wiedzie się Morissette w życiu prywatnym, tym lepsze nagrywa płyty. Ta jest zapisem rozpadu związku, rozstania z marzeniami o wspólnym domu i dzieciach. Teraz wokalistka musi radzić sobie sama. Cichną instrumenty, zostaje śpiew. W „Day One” opowiada o niepewności – drży jej głos, kolana chyba też. Pierwszy dzień w pojedynkę jest jak nauka chodzenia, rytmiczny stukot werbla pomaga stawiać kroki. Morissette, która rozpoczęła koncert od ostrych, hardrockowych aranżacji, teraz zamarła przed mikrofonem. Ręce splotła na brzuchu, zaczyna się nerwowo kołysać, prawą nogę wystawia do przodu, jak mała dziewczynka udająca pewność siebie podczas przedszkolnego występu. W podobnej pozie zaśpiewała tego wieczoru i inne ballady.

Ostatnio obchodzi się ze sobą ostrożniej niż przed laty. Wtedy jej koncerty przypominały egzorcyzmy – na scenie eksplodowała, miotała się, wyła. Część publiczności doprowadzała tym do ekstazy, ale inni byli przerażeni, a w najlepszym razie – zakłopotani. W Berlinie nawet w najostrzejszych utworach skakała, ale lądowała miękko, jakby nie chciała zrobić sobie krzywdy.

Takie są efekty wieloletniej psychoterapii i treningów. Morissette ma za sobą kleptomanię, bulimię, anoreksję oraz kilka nieszczęśliwych związków z dużo starszymi mężczyznami. I płyty, na których odwoływała się do języka kozetki, szczegółowo (a nieraz i do znudzenia) relacjonując swoje postępy.

– Znam trzy świetne sposoby wyładowywania złości – mówiła niedawno w wywiadzie dla „Observera”. – Pierwszy i najłatwiejszy to pisanie muzyki. Im większy problem, tym bardziej oczyszczona się czuję, gdy zamknę go w piosence. Drugi polega na owinięciu pięści ręcznikiem i waleniu w ścianę, ale tego nie mogę robić przy świadkach, bo się boją, nawet mój pies. Trzeci zalecił mi terapeuta: trzeba się wściec na osobę, która mnie zraniła, a potem na samą siebie za to, że doprowadziłam się do takiego stanu.

Na ostatniej płycie skorzystała z pierwszego sposobu. Gdy w Berlinie śpiewała „Versions of Violence”, dosłownie wypluwała żal w refrenach, a potężne bębny przypominały właśnie walenie w ścianę. Ich brzmienie jest wielką zaletą nowej płyty, na żywo także robią wrażenie. Takiego perkusisty nie powstydziłaby się Metallica – klubowe bity złączone z jego wirtuozerią dały piosenkom moc i nowoczesny wyraz. Tym bardziej zadziwia łatwość, z jaką głos przebijał się przez bębny i gitarowy ryk.

Jedynie śpiew i zaokrąglona sylwetka wokalistki przypominały, że mamy przed sobą kobietę. Jej potężne ramiona, wzmocnione obsesyjnym robieniem pompek i jogą, gitara opierana nisko na udzie mówiły, że Morissette w męskim świecie jest u siebie.

Dorastała w patriarchalnej kanadyjskiej mieścinie, wśród braci i wujów. Przez lata śpiewała o wyplątywaniu się z relacji z dominującymi mężczyznami, jej wers „Czy wciąż myślisz o mnie, gdy ją pieprzysz?!” stał się hymnem porzuconych, ale i wyzwolonych dziewczyn. Jeszcze rok temu nagrała wideoklip „My Humps” wyśmiewający kalifornijskie kanony kobiecego piękna. Ale ostatnio znów zapuściła włosy, mówi, że to zwalnia ją z obowiązku noszenia sukienek. W Berlinie miała na sobie czarne spodnie, koszulkę i sportowe buty, wtopiła się w złożony z samych panów zespół.

Jednak nie robi wrażenia pogodzonej ze sobą. Pewne jest, że znów ma do zaoferowania wspaniałą muzykę. I wciąż jest w drodze. Dlatego tak przekonująco wyśpiewała w „You Learn” starą prawdę: życie jest niekończącą się lekcją.

Urodziła się w 1974 roku w kanadyjskim Ontario, ma francusko-węgierskie korzenie, jej rodzice byli nauczycielami. Jako kilkuletnia dziewczynka została gwiazdą telewizyjną, potem nagrywała albumy z mieszanką dance i popu. Kiedy skończyła 19 lat, wyjechała do Los Angeles i zaczęła współpracę z cenionym producentem Glenem Ballardem. Płyta „Jagged Little Pill” była wielkim sukcesem wytwórni Maverick założonej przez Madonnę. Morissette obwołano młodą gniewną, dostała sześć nominacji do Grammy i stała się inspiracją dla innych wokalistek: Avril Lavigne, Pink. Późniejsze albumy: „Supposed Former Infatuation Junkie” czy „So Called Chaos”, podobały się mniej. Wokalistka angażowała się w kampanie społeczne i charytatywne i, jak sama mawia, nabawiła się kompleksu Boga. W 1999 r. w filmie „Dogma” Kevina Smitha wcieliła się nawet w Najwyższego. Ma też za sobą występ w serialu „Seks w wielkim mieście”, niedawno debiutowała w teatrze na Off-Broadwayu.

—pw

Masz pytanie, wyślij e-mail do autorki: p.wilk@rp.pl

Gdy kłaniała się po wtorkowym koncercie w Berlinie, nie mówiła publiczności, że ją kocha. Prosiła: „Dbajcie o siebie”. Przykładała dłonie do klatki piersiowej i wyrzucała je w tłum, jakby oddawała siebie. Ten gest dobrze ilustrował, czym był dwugodzinny występ w sali Tempodrome. W najbardziej osobistych piosenkach zwierzała się do mikrofonu ze złych wspomnień. Lizała rany, dźwigała się ze smutku. Muzyczny detoks przyniósł ulgę, wieczór zakończyła więc łagodną „Thank You”.

Pozostało 92% artykułu
Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Materiał Promocyjny
BaseLinker uratuje e-sklep przed przestojem
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Kultura
Jubileuszowa Gala French Touch La Belle Vie! w Warszawie
Kultura
Polskie studio Badi Badi stworzyło animację do długo wyczekiwanej w świecie gamingu gry „Frostpunk 2”
Kultura
Nowy system dotacji Ministerstwa Kultury: koniec ingerencji gabinetu politycznego
Kultura
Otwarcie Muzeum Sztuki Nowoczesnej za miesiąc, 25 października