W śpiewie Alicii Keys zabrakło duszy

Koncert w Paryżu. Amerykańska wokalistka postawiła na młodych słuchaczy. Z myślą o nich przygotowała dynamiczny show. Kto liczył na przebłysk jej soulowego geniuszu, wyszedł zawiedziony - pisze Paulina Wilk z Paryża

Aktualizacja: 14.07.2008 08:19 Publikacja: 13.07.2008 18:21

W śpiewie Alicii Keys zabrakło duszy

Foto: AP

Jak na dziewczynę, która doprowadza do płaczu samego Boba Dylana, Keys dała w sobotę w hali Bercy rozczarowujący występ. Stać ją na dużo więcej niż popowe widowisko z tańcem i nienagannie wyśpiewanymi piosenkami. To ona wiedzie prym wśród młodych soulowych wokalistek. Ma zdolności, wyczucie i niebywałą wyobraźnię – wszystko, czego potrzeba, by dorównać mistrzom.

Dylan w piosence z albumu "Modern Times" wyznał, że na myśl o niej nie może powstrzymać łez. Włączył ją do muzycznej arystokracji, mówiąc w wywiadzie: "Nie ma ani jednej rzeczy, która mi się w niej nie podoba".

Odkąd w 2001 roku Alicia Keys debiutowała fenomenalną płytą "Songs In A Minor", mówiło się, że na swych młodziutkich ramionach dźwiga zbyt wielką głowę. Miała 20 lat, a dowiodła muzycznej erudycji, do której dochodzi się latami. Z rozdania nagród Grammy zabrała do domu pięć statuetek. Jest wspaniałą wokalistką, ale nie tylko o głos chodzi. Keys gra na pianinie jak giganci lat 60. i 70., a kiedy komponuje, powstają utwory dojrzałe, pełne.

Trudno zrozumieć, dlaczego nie prezentuje ich głębi podczas trwającej trasy koncertowej. W Paryżu piosenki zabrzmiały płasko, okradzione z bogactwa, które czuć w nagraniach studyjnych. A przecież na żywo soul powinien brzmieć jeszcze lepiej – nazwa gatunku podpowiada, że to muzyka płynąca z duszy; jeśli nie jest wypełniona emocjami, niewiele znaczy.

Kiedy Keys śpiewała z mocą "Superwoman", miała na myśli i mamę, i siebie

Tymczasem Keys przez cały wieczór się spieszyła, nie dawała wybrzmieć dźwiękom fortepianu, ani razu nie pozwoliła, by jej głosem kierował instynkt, a wokalizy rozwijały się naturalnie. Wszystko było wycyzelowane, raptem kilka piosenek usłyszeliśmy w rozbudowanych wersjach, większość została okrojona albo wyraźnie skrócona, by – jak w didżejskiej mozaice – stać się jedynie preludium do kolejnego utworu.

Amerykańska reżyseria koncertu sprawiła, że Keys wypadła jednowymiarowo, była przewidywalna. Zupełnie inna niż na krążku z akustycznym koncertem "MTV Unplugged", który rozbudził nasze apetyty na jej występ 15 października na warszawskim Torwarze. Podczas tamtego nagrania pokazała wirtuozerię i wrażliwość. Przy okazji dowiodła, że istnieje popyt na sztukę – niewiele albumów koncertowych debiutuje na pierwszym miejscu listy "Billboardu".

W sobotę natomiast mało było powodów do zachwytu. Pięknie udał się "Fallin", ciężki od smutku utwór, w którym najważniejsze są niskie tony fortepianu i potężny, graniczący ze szlochem, śpiew. Ta opowieść o miłosnej udręce sama w sobie nie jest wciągająca. Ale Keys potrafiła nasycić ją bólem. Podobnie było z "Like You'll Never See Me Again", napisaną po śmierci ukochanej babci.

Chociaż artystka unika wątków autobiograficznych, w większości utworów dają o sobie znać jej doświadczenia: niełatwe dzieciństwo, zmagania z sobą samą i ciężka praca, którą zaczęła jako kilkuletnie dziecko. Keys pochodzi z tej części Harlemu, którą nazywano kiedyś Hell's Kitchen – w wolnym tłumaczeniu: piekielny kocioł. Dla bezpieczeństwa nosiła nóż, a odwożącym ją z randek chłopakom kazała się wysadzać dwie przecznice wcześniej, żeby nie wiedzieli, gdzie mieszka.

Ojciec odszedł, gdy miała dwa lata. Wychowały ją babcia i mama – supersilna i superambitna, pracowała na dwa etaty i robiła karierę aktorską. Siedmioletnią córkę posyłała na lekcje fortepianu, tańca i śpiewu.

Kiedy więc Keys z ogromną mocą śpiewała "Superwoman", miała na myśli i mamę, i siebie. Przyznaje, że cierpi na obsesję niezależności. Walczy z pracoholizmem i chęcią totalnej kontroli nad powstawaniem płyt. Mówi, że odpuściła dopiero przy ostatniej, wydanej w 2007 r. "As I Am".

Europejska trasa promuje pochodzące z niej piosenki. Nie można odmówić Keys wysiłku na scenie ani tego, że prezentowała show na wysokim poziomie. Niepokoi, że wraz z nową płytą zmienił się nie tylko styl utworów, ale też coś ważniejszego – priorytety wokalistki.

Tytuł albumu znaczy: "Jaka jestem", i idzie w parze z obnażoną, chwilami skrajnie uproszczoną formą muzyczną. Jedni widzą w tym odwagę eksperymentowania, inni ordynarny zabieg komercyjny. Keys zapewnia, że po raz pierwszy jest naprawdę szczera i śmiała.

W praktyce efekt jest taki: powstał album bardziej popowy, a Alicia skuteczniej trafia do nastolatków. To, co zaoferowała w Paryżu, nie było wytrawnym koncertem dla starszych i bardziej wymagających słuchaczy (a miała ich wielu), lecz pasmem mocnych wrażeń dla dzieci nowej ery (te pozyskała niedawno).

Kompromis był niepotrzebny. Odniosła już sukces komercyjny, sięgając muzycznych Himalajów. Żal patrzeć, jak dobrowolnie schodzi w dół.

Alicia Keys jest jedną z kilku wokalistek pretendujących do tytułu spadkobierczyni dziedzictwa Arethy Franklin. I jedną z czterech, które jeszcze nie odwiedziły Polski. Trzykrotnie gościliśmy Erykah Badu, w 2004 r. była u nas Lauryn Hill, przed kilkoma miesiącami Angie Stone, a kilka dni temu – Jill Scott. Po jesiennym koncercie Keys na Torwarze przyjdzie nam czekać już tylko na Joss Stone, Mary J. Blige i Beyoncé.

Od tej ostatniej wszystko się zaczęło. Lata 80. i 90. nie sprzyjały soulowym wokalistkom, prym wiodły gładkie popowe piosenki Anity Baker i Whitney Houston, pasujące do nowego, dostatniego życia części Afroamerykanów. Jednak w połowie lat 90. dała o sobie znać wściekłość mieszkańców biednych osiedli, takich jak Yonkers – mała ojczyzna Mary J. Blige. Jej drapieżny śpiew łączył się z rytmem rapu, Blige została królową hip-hop soulu. Ożywiła się żeńska scena czarnych brzmień, z Alicią Keys i Lauryn Hill na czele. Obie zrobiły solowymi debiutami furorę. Ale Hill szybko dopadła twórcza niemoc. Tymczasem objawił się wokalny talent nastoletniej Angielki Joss Stone, która śpiewa pięknie, ale jeszcze nie wie, jak przenieść soul w XXI wiek. W tym względzie niezrównane są Jill Scott i Erykah Badu: autorki utworów minimalistycznych, a kipiących od emocji i zmysłowości. Podobnie jak Mary J. Blige w piosenkach wspierają afroamerykańską społeczność, w szczególności kobiety.

Jak na dziewczynę, która doprowadza do płaczu samego Boba Dylana, Keys dała w sobotę w hali Bercy rozczarowujący występ. Stać ją na dużo więcej niż popowe widowisko z tańcem i nienagannie wyśpiewanymi piosenkami. To ona wiedzie prym wśród młodych soulowych wokalistek. Ma zdolności, wyczucie i niebywałą wyobraźnię – wszystko, czego potrzeba, by dorównać mistrzom.

Dylan w piosence z albumu "Modern Times" wyznał, że na myśl o niej nie może powstrzymać łez. Włączył ją do muzycznej arystokracji, mówiąc w wywiadzie: "Nie ma ani jednej rzeczy, która mi się w niej nie podoba".

Pozostało 90% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla