Jak na dziewczynę, która doprowadza do płaczu samego Boba Dylana, Keys dała w sobotę w hali Bercy rozczarowujący występ. Stać ją na dużo więcej niż popowe widowisko z tańcem i nienagannie wyśpiewanymi piosenkami. To ona wiedzie prym wśród młodych soulowych wokalistek. Ma zdolności, wyczucie i niebywałą wyobraźnię – wszystko, czego potrzeba, by dorównać mistrzom.
Dylan w piosence z albumu "Modern Times" wyznał, że na myśl o niej nie może powstrzymać łez. Włączył ją do muzycznej arystokracji, mówiąc w wywiadzie: "Nie ma ani jednej rzeczy, która mi się w niej nie podoba".
Odkąd w 2001 roku Alicia Keys debiutowała fenomenalną płytą "Songs In A Minor", mówiło się, że na swych młodziutkich ramionach dźwiga zbyt wielką głowę. Miała 20 lat, a dowiodła muzycznej erudycji, do której dochodzi się latami. Z rozdania nagród Grammy zabrała do domu pięć statuetek. Jest wspaniałą wokalistką, ale nie tylko o głos chodzi. Keys gra na pianinie jak giganci lat 60. i 70., a kiedy komponuje, powstają utwory dojrzałe, pełne.
Trudno zrozumieć, dlaczego nie prezentuje ich głębi podczas trwającej trasy koncertowej. W Paryżu piosenki zabrzmiały płasko, okradzione z bogactwa, które czuć w nagraniach studyjnych. A przecież na żywo soul powinien brzmieć jeszcze lepiej – nazwa gatunku podpowiada, że to muzyka płynąca z duszy; jeśli nie jest wypełniona emocjami, niewiele znaczy.
Kiedy Keys śpiewała z mocą "Superwoman", miała na myśli i mamę, i siebie