Wygląda na to, że Eric Clapton po ustabilizowaniu życia rodzinnego porządkuje muzyczną karierę.
Dopisuje urwane wątki, poprawia złe wrażenie pozostawione w czasie spotkań sprzed lat. Nawiązuje kontakty, które nie doszły do skutku. Najpierw w 2000 r. nagrał płytę z BB Kingiem, potem postarał się, by polepszyć relacje z J.J. Cale’em, kompozytorem „Cocaine” i „After Midnight” – utworów wylansowanych przez Claptona i z nim kojarzonych. Jeśli tak było – Clapton załatwił sprawę po dżentelmeńsku i trzy lata temu nagrał ze swoim mistrzem płytę.
Pointy doczekał się także po latach najbardziej dramatyczny, ale wspaniały zarazem okres kariery gitarzysty, gdy był supergwiazdą w szeregach The Cream. Jak wiadomo, muzycy skłócili się, a po ostatnim koncercie 40 lat temu każdy poszedł w swoją stronę. Tymczasem w 2005 r. Clapton doprowadził do ponownego spotkania i solówki, które kiedyś grał na narkotycznym haju, teraz wykonał w pełni świadomie. Po mistrzowsku. Niestety, znowu dała znać o sobie zła chemia między muzykami. Po kolejnych koncertach Eric nie krył, że wspólnego grania przedłużyć się nie da.
Jednak pomysłów i pracy mu nie brakuje. Kolejnym przedsięwzięciem było w 1969 r. spotkanie ze Steve’em Winwoodem, z którym grali w zespole Blind Faith założonym wkrótce po rozpadzie The Cream.
Clapton wspominał, że był to trudny dla niego okres, bo po prostu nie miał gdzie iść i co ze sobą zrobić. Zmagając się z nadmiarem czasu, dowiedział się przez przypadek, że Winwood opuścił właśnie zespół Traffic. Szybko doszło do spotkania, mocno zakrapianego, podczas którego Clapton zagrał koledze „Presence of The Lord”. Choć rzecz, zdaniem obu panów, działa się w tajemnicy, usłyszał o niej szybko były perkusista The Cream Ginger Baker i dołączył do składu.