Piątkowa, czwarta edycja Brylfestu – imprezy dla fanów Roberta Brylewskiego – miała odbywać się pod znakiem koncertu jego pierwszego legendarnego już zespołu. Po niezłym występie w Jarocinie można się było spodziewać triumfalnego powrotu i do stolicy. Niestety, kryzys okazał się być w kryzysie.
Przez większą część koncertu muzykom nic się nie kleiło. Grali słabo, mylili się, a to, co zwykle jest ich atutem, czyli luz i nonszalancja, tylko irytowało. Zmienił się też skład. Basista Jeżyk Wereński pojawił się tylko na chwilę – zagrał „Ambicję”, zastępując nową członkinię zespołu – Martynę. Basistka robiła, co mogła, ale na niewiele się to zdało.
Podobnie jak w przypadku grającego na saksofonie Aleksandra Koreckiego, który próbował wypełnić lukę po Tomku Świtalskim. Wcześniej obydwaj się uzupełniali, wzbogacając brzmienie, teraz tego zabrakło. Jeśli do tego dodamy nie najlepszą dyspozycję Brylewskiego, to mamy już prawie katastrofę. Prawie, bo pod koniec koncertu zespół podniósł się z kolan. „Armagedon”, „Dolina lalek” i „Małe psy” wypadły naprawdę dobrze.
Inne grupy – Enchatia i IŁ-62 – też nie zagrały na tyle przekonująco, by choć trochę podnieść ciśnienie u widzów, których zresztą w Stodole było zaskakująco mało.
Co innego 52um. Zespół zaprezentował muzykę trudną, a jednocześnie intrygującą. Hipnotyzujące brzmienie, miejscami połamane rytmy i niebanalne teksty były najmocniejszymi punktami wieczoru. A Brylewskiemu udało się zatrzeć złe wrażenie pozostawione przez Kryzys. 52um udowodnił, że od czasów Falalarek Band jest jednym z najambitniejszych i najciekawszych zjawisk, do których ojciec polskiego punk rocka przyłożył rękę.