Rzecz była zakrojona na dużą skalę, o czym świadczą tytuły planowanych części utworu. Jacek miał już w swoim dorobku dłuższe poematy, jak choćby „Kosmopolak” czy „Lot. Epitafium dla emigrantów”.
Tym razem zamierzał ustosunkować się do zmian zachodzących w Europie, włącznie z tą dla nas najważniejszą – za 22 dni Polska wchodziła do UE. I już z pierwszych strof „Münchhausena, czyli Europy rozstrzygniętej...” widać, że ten poetycki komentarz przesycony byłby humorem, dosadnością i gryzącą ironią. Niewątpliwie, autor kolejny raz w swoim 47-letnim życiu przekłułby balon nadmuchiwany ponad miarę.
Nie zdążył. Wieczorem karetka pogotowia zabrała go z domu w Osowej do szpitala gdańskiego. Nad ranem przeprowadzono transfuzję, ale lekarze nie kryli, że choremu na raka przełyku Kaczmarskiemu zostało zaledwie kilka godzin. Przed południem Alicja Delgas, jego życiowa partnerka, spytała, czy chce przyjąć chrzest. „W głowie kołatały mi przestrogi lekarzy i widmo śmierci – czytam w mającej się ukazać 20 kwietnia biografii Jacka, książce Krzysztofa Gajdy „To moja droga” – które zazwyczaj kojarzą się z ostatnim namaszczeniem. Zjechałam na dół po księdza. Sama ceremonia była króciutka. Potem Jacek zapadł w głęboki sen. Oddychał miarowo i spokojnie”. Zmarł około 18.30. Była Wielka Sobota. Pięć lat temu.
„Münchhausen...” jest zaledwie literackim zwiastunem, zapowiedzią utworu, który mógłby w dziele zbiorowym autora tysiąca piosenek, pięciu powieści, ośmiu tomów poezji, operowego libretta, niezliczonych niepublikowanych szkiców zajmować znaczącą pozycję.
Otwierająca poemat „Kanapa Pana Barona” nie wzięła się znikąd. „Wywróżyłem ją sobie – opowiadał Jacek – swoją ostatnią piosenką przed chorobą (datowaną na 29 października 2001 r. – przyp. K. M.). Nosiła tytuł „Obłomow, Stolz i ja” i broniła postawy melancholijnej kontemplacji świata wobec modnego i wszechobecnego wyścigu szczurów”.