Wydana właśnie płyta „Wait for Me”, dziesiąta w dorobku Moby’ego, zaczyna się smutno, jak za najlepszych czasów, gdy w rozdzierających kompozycjach pytał: „Dlaczego moje serce tak cierpi?”, i sprzedawał miliony albumów. Teraz znów zanurza się w melancholii, a jednocześnie pociesza delikatnym śpiewem, łagodzi troski, zacierając granice między naturalnymi a komputerowymi dźwiękami. Wraca też do swych najwspanialszych pomysłów: elektronicznego soulu oraz piosenek granych jak dance, a brzmiących jak rock.
Dzięki nim stał się gwiazdą wielkiego formatu, pozostał jednak wstydliwym outsiderem. Jest muzykiem na wskroś popowym, a jednocześnie alternatywnym. To intrygująca i pełna sprzeczności postać.
Można powiedzieć, że dzięki ogolonemu na łyso brzydalowi muzyka elektroniczna zyskała twarz. Do początku lat 90. była tworem anonimowych didżejów, ale w 1992 r. utwór Moby’ego „Go” stał się przebojem list pop, a on sam nagle zyskał sławę. Ani wtedy, ani później nic sobie nie robił z oczekiwań rynku i publiczności – nagrywał, co chciał: ciężką elektronikę, gitarowy rock, senne bal-
lady. Były albumy takie jak „Play”, które dały mu gigantyczną popularność, i takie
jak „Animal Rights”, które mało kogo obchodziły. W historii muzyki zapiszą się oryginalne połączenia: garażowa, punkowa energia zaklęta w mocnych bitach, syntezatory roztrzaskiwane na scenie jak gitary w