Efekt jest przeciętny, a „Soul-book” lepiej pasuje do fonoteki amatorów składanek niż do kolekcji wielbicieli soulu. Bo Stewart to wykonawca ponad wszystko elegancki i stonowany. Chce tą płytą zadowolić zachowawczych słuchaczy.

W jego śpiewie jest za dużo kalkulacji i samokontroli. Wykonuje utwory tak grzecznie, jakby chciał wygrać konkurs na najlepszego śpiewaka hotelowego. Wytworne aranżacje tłamszą zmysłowość i wylewność, na jaką pozwala soul. Tylko chwilami zachrypnięty głos Stewarta zaskakuje – jest głębszy i subtelniejszy niż w popowych nagraniach.

Na przykład we wstępie do otwierającej soulowy kanon „It’s the same Old Song”, gdy śpiewa: „Jestem sentymentalnym głupcem, bo gdy słyszę starą piosenkę o miłości, zbiera mi się na płacz”. To wyznanie brzmi wiarygodnie w ustach weterana rozrywki i wypada lepiej niż wesoły refren. Za to w duecie z Mary J. Blige „You Make Me Feel Brand New” refren jest jedyną poruszającą partią – dwójka wykonawców wznosi się na fali smyczków i przez chwilę w jednostajnym utworze coś się dzieje.

Pozostaje zatem cieszyć się drobiazgami: delikatnym duetem „Let It Be Me”, w którym świetnie prezentuje się Jennifer Hudson, albo przyjemnym wykonaniem „Rainy Night in Georgia”. W dynamicznych „Love Train” i „Wonderful World” Stewart wypada infantylnie, bo niepotrzebnie wchodzi w rolę zakochanego optymisty – jaki facet po sześćdziesiątce wierzy w idealną miłość?

Źle dobrał repertuar. Z wymęczonych przez stacje radiowe „If You Don’t Know Me by Now” czy „What Becomes of the Brokenhearted” trudno wycisnąć coś nowego. Szkoda, że w „Higher and Higher” czy „Just My Imagination” Stewart postanowił trzymać się stylistyki przypominającej mieszankę poprawnego brzmienia Motown i dobrze widzianego na bankietach smooth-jazzu. Gdyby zaryzykował, powstałby dużo ciekawszy album.