Zwykle wygląda to tak: stadion, 60-tysięczna publiczność, krzyk, a na scenie czterech przaśnych rockmanów, którzy wciąż noszą skórzane spodnie, rozpięte koszule i mają obnażone torsy. Ścięli włosy, choć klawiszowiec David Bryan zachował przedłużoną wersję tzw. mokrej włoszki. Od lat 80. wiele się wydarzyło w muzyce i modzie, ale członkowie Bon Jovi są zbyt bogaci i popularni, by zawracać sobie tym głowę.
Mają fatalną prasę i najwierniejszych fanów na świecie. Sprzedali ponad 120 milionów płyt, a dziś do sklepów trafi ich dziesiąty album „The Circle”.
Nie zaszkodziła im internetowa rewolucja ani światowy kryzys finansowy. Od ćwierć wieku grają dla tłumów – od Nowego Jorku po Abu Dhabi. Są w pierwszej piątce najczęściej występujących grup świata. W lutym rozpoczną wielką podróż – dwuletnie tournée ze 135 przystankami w 30 krajach. Latem dadzą serię koncertów w londyńskiej O2 World. Bilety od dziś w sprzedaży.
W zeszłym tygodniu zespół przyjechał do Londynu na dwa kameralne koncerty. O środowym, odbywającym się w studiu BBC 2, pisały wszystkie brytyjskie dzienniki. O czwartkowym, który miał miejsce w małej salce British Music Experience na najwyższym piętrze hali O2, wiedziało tylko 200 fanów, którzy przyjechali z całej Europy.
Muzycy, zwykle biegający po wysokiej na kilka metrów scenie, byli na wyciągnięcie ręki. Ale i tak grali bombastycznie, jakby mieli przed sobą gigantyczny tłum. Potężne brzmienie zagłuszało śpiew Jona. Na powitanie krzyknął: – Witajcie w barze! Nawiązał w ten sposób do dawnych dni, gdy jako młodzi muzycy zarabiali w małych lokalach. Jednak teraz członkowie Bon Jovi, choć wszyscy pochodzą z małego miasteczka w New Jersey, nie umieją już zrezygnować ze swej wielkości.