Jutro mogę być pod wozem

Z Colinem Firthem rozmawia Barbara Hollender

Publikacja: 19.11.2009 13:34

Jutro mogę być pod wozem

Foto: AFP

[b]Rz: Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, więc filmowcy znów wracają do niezniszczalnego Dickensa...[/b]

[b]Colin Firth:[/b] Wracają? Ja myślę, że rzeczywiście są w tradycji brytyjskiej literatury pisarze, na których moda co jakiś czas wraca. Na przykład Oscar Wilde. W ostatnim piętnastoleciu wybuchła też z ogromną siłą popularność Jane Austen. Jej powieści okazały się bardzo wdzięcznym materiałem dla filmowców, i to po obu stronach oceanu. Natomiast w stosunku do Dickensa nie używałbym słowa „wracać”. On po prostu jest. Stale utrzymuje się na fali, stale pojawiają się ekranizacje jego powieści, czasem przedstawienia sceniczne. W kulturze anglosaskiej każde dziecko wychowuje się na Dickensie.

[b]Pan też się na nim wychował?[/b]

Oczywiście. Powiem więcej, kiedy pierwszy raz czytałem „Davida Copperfielda”, „Olivera Twista” czy „Wielkie nadzieje”, towarzyszyło mi przeświadczenie, że już to znam. Wiedziałam, co będzie dalej, bo od najwcześniejszych lat zawsze atakowały mnie obrazy z tych powieści. W Anglii niejeden chłopak przeżywał w wyobraźni przygody Olivera Twista, a do języka potocznego weszło powiedzenie „Nie bądź taka Miss Havisham”.

Natomiast co do „Opowieści wigilijnej,” to przyznaję, że przeczytałem ją dopiero przed zdjęciami do filmu Roberta Zemeckisa. Może dlatego, że wcześniej widziałem ją wielokrotnie na ekranie i na scenie. Po raz pierwszy zetknąłem się z tą historią, kiedy obejrzałem musical z Albertem Finneyem. Miałem wtedy dziesięć lat. Do dzisiaj pamiętam, jak strasznie się bałem ducha Marleya.

[b]No, a teraz sam pan gra w kolejnej ekranizacji „Opowieści...”.[/b]

Szczerze przyznaję, że bardzo chciałbym się kiedyś zmierzyć z postacią Scrooge’a. U Zemeckisa jestem Fredem. A w egoistycznego skąpca wcielił się Jim Carrey. I jest niebywały. To naprawdę niesamowity aktor. Miałem z nim tylko trzy sceny, ale to była zawodowa uczta.

[b]„Opowieść wigilijna” jest filmem 3D nakręconym w technice performance capture. Na czym ona polega i czy ta innowacja miała wpływ na sposób gry aktorów?[/b]

Nie. Pracowaliśmy tak, jak przy każdym innym filmie. Nawet wygodniej, bo nagrywaliśmy sceny w kolejności chronologicznej. Znajdowaliśmy się w jednym pomieszczeniu, trochę jak w teatrze. Tyle że mieliśmy na głowach kaski z kamerami, które rejestrowały każdy nasz gest, ruch, grymas twarzy. Potem wszystko to było przetwarzane przez komputery. Zemeckis mówi, że tak powstało coś w rodzaju kwintesencji aktorstwa.

[b]Ostatnie dwa lata był pan nieludzko zapracowany. „Przypadkowy mąż” Wilsona, „Genua. Włoskie lato” Winterbottoma, „The Colossus” Mathiasa, „Mamma Mia!” Lloyd, „Wojna domowa” Elliotta, „Dorian Gray” Parkera, „Single Man” Forda, „Opowieść wigilijna” Zemeckisa, w postprodukcji „Main Street” Johna Doyle’a i druga część „Dziewczyn z St. Trinian”. Można dostać zawrotu głowy.[/b]

To się tylko tak wydaje. Jak aktor pracuje, to rzeczywiście jest całkowicie wchłonięty przez projekt, ale potem następuje przerwa, w której może nadrobić wszelkie zaległości domowe i życiowe. Nie narzekam więc. A poza tym człowiek może lubić to, co robi. Na przykład dla mnie udział w „Single Man” był ucztą. Smakowałem każdą chwilę spędzoną w tym filmie.

[b]Kreator mody Tom Ford aż tak dobrze sprawdził się w roli debiutującego reżysera?[/b]

Fantastycznie. Raz jeszcze okazało się, ile w kinie znaczy osobowość. Ford nie robił wcześniej filmów, nie zdążył więc wpaść w rutynę. Wszystko było dla niego świeże. A nie miał żadnych problemów na planie, bo potrafi nawiązać kontakt z ludźmi, umie z nimi rozmawiać tak, żeby bardzo im zależało na tym, co robią. Jednocześnie dokładnie wie, czego od aktora oczekuje. Najważniejsze jednak, że rzadko dostaje się do ręki scenariusz napisany tak jak „Single Man”. Ta historia mężczyzny, który stracił w wypadku samochodowym wieloletniego partnera i chce skończyć z życiem, jest głęboko przejmująca.

[b]Z jednej strony mamy więc dramat „Single Man”, z drugiej hity, takie jak „Dziennik Bridget Jones” czy musical „Mamma Mia!”. Jak pan wybiera role?[/b]

Zawsze powtarzam znajomym: „Jeśli chcesz zarobić na czymś mnóstwo pieniędzy albo wygrać wybory, to się mnie poradź, a potem zrób dokładnie odwrotnie”. Jak zaczynam kalkulować i analizować, to zazwyczaj się mylę. Dlatego najczęściej kieruję się intuicją. Są zresztą sytuacje, kiedy ona się sprawdza. Gdy przysłano mi scenariusz „Mamma Mia!” i dowiedziałem się, że zagra w tym filmie Meryl Streep, od razu wiedziałem, że to będzie hit. I miałem rację.

[b]Skąd dostaje pan ostatnio lepsze scenariusze – ze Stanów czy z Europy?[/b]

Trudno powiedzieć... Chyba jednak z Ameryki. Ale w Anglii też mamy teraz zdrową kinematografię. Zresztą chyba w ogóle nie warto tak stawiać sprawy. Nacjonalizm nie jest dla sztuki korzystny, a kino jest dziś na szczęście coraz bardziej międzynarodowe. „Single Man” zrobił Amerykanin z Teksasu i zaoferował mi główną rolę. Proszę sobie przypomnieć, jaka burza w szklance wody się podniosła, gdy Renee Zellweger miała zagrać w „Dzienniku Bridget Jones” główną bohaterkę – Angielkę. A dzisiaj trudno sobie w tej roli wyobrazić kogoś innego. „Opowieść wigilijna” też jest przykładem kooperacji pokonującej granice oceanu. Dickens w rękach Amerykanina Zemeckisa, a w obsadzie mieszanka amerykańsko-angielska: Jim Carrey, Robin Wright Penn, Colin Firth i Gary Oldman.

[b]Ale nie chce się pan przeprowadzić na stałe do Los Angeles?[/b]

Bardzo lubię Amerykę i świetnie się tam czuję. Nie należę do typowych Anglików, którzy na dźwięk amerykańskiego akcentu wydymają z pogardą usta. Sam jestem trochę amerykański. Moja matka wyrosła w Stanach, a ja jako młody chłopak spędziłem tam rok, chodząc do szkoły. Mój syn z pierwszego małżeństwa żyje na stałe w Ameryce. Dlatego tamten kraj za oceanem mam w krwiobiegu i w sercu. Ale mieszkam w Londynie i tam wychowują się moi mali synowie. I to wcale nie znaczy, że jestem zamknięty na inne kraje i kultury. Kilka pierwszych lat życia spędziłem w Nigerii. Niewiele pamiętam, ale jak usłyszę nigeryjską muzykę, to wydaje mi się ona bliska i znajoma. Dzisiaj, dzięki mojej żonie Livii, jestem związany z Włochami. Nauczyłem się włoskiego, kocham Rzym, chętnie spędzam w Italii wakacje. A pracować mogę wszędzie.

[b]Udało się już panu wyswobodzić z postaci Darcy’ego?[/b]

Ciągle mnie jeszcze dziennikarze pytają, ile z niego jest we mnie. Zwłaszcza że Helen Fielding mówi, że wymyśliła tę postać, myśląc o mnie. Ale ja mam wrażenie, że już go zostawiłem za sobą, Darcy jest przecież zupełnie inny niż ja. Nie noszę rajstop. I jestem aktorem, a on nie mógłby nim być.

[b]Dlaczego?[/b]

Bo nie chce i nie potrafi uzewnętrzniać swoich uczuć. Bo nie lubi dużo gadać. Ale i dlatego, że jest człowiekiem niemającym w sobie egoizmu i narcyzmu.

[b]Narcyzm to raczej cecha gwiazd, a pan nie lubi, gdy się pana tak nazywa.[/b]

Gwiazdorstwo ogranicza. Przede wszystkim dlatego, że w przemyśle filmowym jest wartością handlową. Producenci cię kupują i chcą dostać dokładnie to, za co płacą. Zarabiasz duże pieniądze i masz przynieść spodziewany zysk. Dlatego musisz być taki, jakiego cię ludzie lubią. Żadnych niespodzianek i eksperymentów.

[b]A jednak, czy pan tego chce czy nie, jest pan dzisiaj na szczycie. Naprawdę nie poczuł pan tego momentu, w którym stał się pan gwiazdą?[/b]

Ależ miałem sporo takich chwil w życiu. Subiektywne poczucie sukcesu ma różne wymiary i skale. Pierwszy raz poczułem się szczęśliwcem, gdy ze zwykłego uczniaka zamieniłem się w studenta wydziału teatralnego. Potem, kiedy ze studenta przedzierzgnąłem się w aktora londyńskiego teatru i każdego wieczoru oglądało mnie na scenie kilkaset osób. Potem, gdy zagrałem w filmie – co za skok! A jak trafiłem pierwszy raz na festiwal w Cannes i szedłem po czerwonym dywanie wśród blasku fleszy! A potem jeszcze udział w produkcji, którą obejrzały miliony widzów. Czułem się gwiazdą na każdym etapie. A poważnie? Żyję normalnie i nie cierpię na zawroty głowy. Z pewną popularnością, jaką zyskałem, też sobie radzę.

[b]Popularność pozwala normalnie żyć?[/b]

Nie lubię, gdy aktorzy narzekają, że są rozpoznawani na ulicy, bo to jedna z miar sukcesu w tym zawodzie. A każdy o sukcesie marzy, nie ma się co krygować. Ale czymś innym jest już całkowita utrata prywatności. Na ekranie sprzedaję bardzo dużo z siebie. Swoją twarz, uczucia. Jednak po powrocie do domu chcę być sobą. Nie widzę powodu, bym miał chodzić w towarzystwie ochroniarzy albo żeby mieli na mnie czyhać za drzewem paparazzi. Na szczęście nie dostarczam im zbyt wielu powodów do zarabiania pieniędzy, więc nie mogę narzekać.

[b]Gwiazdy nienawidzą paparazzich. Ale czy to oni są winni? Gdyby nikt nie chciał kupować, a przede wszystkim oglądać ich zdjęć, nie robiliby ich.[/b]

Na tym polega paradoks. Dzięki swoim rolom aktor staje się dla widza kimś bliskim. Człowiek może polubić bohatera filmu, może nawet miałby ochotę spotkać takiego faceta w życiu, pogadać z nim. A w realu bohatera uosabia aktor. Więc to on zaczyna widza przyciągać i intrygować. Przemysł filmowy to wykorzystuje i chętnie uruchamia machinę reklamową. Ale gdzieś musi istnieć granica, której nie powinno się przekraczać. Ja chcę normalnie chodzić po ulicach.

[b]Jest pan jednym z nielicznych gwiazdorów tej klasy, którym na festiwalu nie towarzyszą panowie w czarnych garniturach ze słuchawkami w uszach. Nie odmawia pan dziennikarzom wywiadów. Podpisuje się pan fankom w notesikach. Co pana chroni przed kaprysami gwiazdy?[/b]

Świadomość kruchości sławy. W tym zawodzie dzisiaj jesteś na wozie, jutro pod wozem. Trzy filmy zrobią klapę, telefon nie zadzwoni, twoje miejsce zajmą inni, młodsi, piękniejsi, ciekawsi, może bardziej zdolni, i za chwilę nikt już nie będzie o tobie pamiętał.

[b]Co by pan robił, gdyby nie był pan aktorem?[/b]

Naprawdę nie wiem. Niczego innego nie umiem, więc to byłoby dla mnie trudne. Pewnie chciałbym wtedy jakoś inaczej wyrażać swój stosunek do świata. Może byłbym pisarzem? Uwielbiam pisać, stale coś skrobię, nawet zdarzały mi się jakieś drobne publikacje. A może bym komponował? Tylko nie wiem, czy wystarczyłoby mi talentu.

[b]Nie kusiło pana nigdy, żeby stanąć za kamerą jako reżyser?[/b]

To dziwne, ale nie. Sam się zastanawiam dlaczego. Widać, w aktorstwie czuję się spełniony.

[b]Wróćmy do świąt. Lubi pan Boże Narodzenie?[/b]

Kochałem je jako dziecko. To były najmilsze dni w roku. Potem się to zmieniło. Myślałem: nuda, obowiązki rodzinne, konieczność zasiadania do stołu z różnymi pociotkami i jedzenia na okrągło. Ale teraz mam małe dzieci – wraca więc magia Bożego Narodzenia. I ciepłe wspomnienia z dzieciństwa.

[b]Ale teraz już pan wie, że nie ma Świętego Mikołaja...[/b]

I po co mi to pani powiedziała!? To prawda, był taki moment w moim dzieciństwie, gdy Święty Mikołaj wydawał mi się strasznie podobny do mojego dziadka, ale przez lata wolałem tego tematu nie zgłębiać...

[ramka]Colin Firth

Wysoki, męskie rysy, kręcone włosy. Marynarka i rozpięta pod szyją koszula. Z tym wyglądem Colin Firth mógłby być urzędnikiem w banku, maklerem giełdowym, adwokatem. Jest aktorem, który podbił serca kobiet rolą Marka Darcy’ego w „Dzienniku Bridget Jones”.

Urodził się w 1960 roku w Grayshott w Anglii, skończył londyńskie Drama Center i zaczął występować na scenie. Krytycy zwrócili na niego uwagę w filmie Milosza Formana „Valmont” (1988), ale rozgłos przyniosła mu dopiero rola pana Darcy’ego w telewizyjnym serialu „Duma i uprzedzenie”. Od tej pory gra dużo. Najciekawsze kreacje stworzył w filmach: „W kręgu przyjaciół”, „Angielski pacjent”, „Tysiąc akrów”, „Zakochany Szekspir”, „Miasto nadziei”, „Dziewczyna z perłą”, „To właśnie miłość”, „Dziennik Bridget Jones”, „Genua. Włoskie lato” i „Mamma Mia!. Za kreację w „A Single Man” dostał nagrodę aktorską na ostatnim festiwalu w Wenecji. W życiu prywatnym Firth jest mężem dokumentalistki Livii Giuggioli, z którą ma dwóch synów. Ma też dziecko z wcześniejszego związku z aktorką Meg Tilly. [/ramka]

[i]Kiedyś mnie odnajdziesz | 10.05 | Canal + Film | sobota

Dziewczyny z st. Trinian | 14.55 | Canal + | środa[/i]

[b]Rz: Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, więc filmowcy znów wracają do niezniszczalnego Dickensa...[/b]

[b]Colin Firth:[/b] Wracają? Ja myślę, że rzeczywiście są w tradycji brytyjskiej literatury pisarze, na których moda co jakiś czas wraca. Na przykład Oscar Wilde. W ostatnim piętnastoleciu wybuchła też z ogromną siłą popularność Jane Austen. Jej powieści okazały się bardzo wdzięcznym materiałem dla filmowców, i to po obu stronach oceanu. Natomiast w stosunku do Dickensa nie używałbym słowa „wracać”. On po prostu jest. Stale utrzymuje się na fali, stale pojawiają się ekranizacje jego powieści, czasem przedstawienia sceniczne. W kulturze anglosaskiej każde dziecko wychowuje się na Dickensie.

Pozostało 94% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"