[b]Rz: Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, więc filmowcy znów wracają do niezniszczalnego Dickensa...[/b]
[b]Colin Firth:[/b] Wracają? Ja myślę, że rzeczywiście są w tradycji brytyjskiej literatury pisarze, na których moda co jakiś czas wraca. Na przykład Oscar Wilde. W ostatnim piętnastoleciu wybuchła też z ogromną siłą popularność Jane Austen. Jej powieści okazały się bardzo wdzięcznym materiałem dla filmowców, i to po obu stronach oceanu. Natomiast w stosunku do Dickensa nie używałbym słowa „wracać”. On po prostu jest. Stale utrzymuje się na fali, stale pojawiają się ekranizacje jego powieści, czasem przedstawienia sceniczne. W kulturze anglosaskiej każde dziecko wychowuje się na Dickensie.
[b]Pan też się na nim wychował?[/b]
Oczywiście. Powiem więcej, kiedy pierwszy raz czytałem „Davida Copperfielda”, „Olivera Twista” czy „Wielkie nadzieje”, towarzyszyło mi przeświadczenie, że już to znam. Wiedziałam, co będzie dalej, bo od najwcześniejszych lat zawsze atakowały mnie obrazy z tych powieści. W Anglii niejeden chłopak przeżywał w wyobraźni przygody Olivera Twista, a do języka potocznego weszło powiedzenie „Nie bądź taka Miss Havisham”.
Natomiast co do „Opowieści wigilijnej,” to przyznaję, że przeczytałem ją dopiero przed zdjęciami do filmu Roberta Zemeckisa. Może dlatego, że wcześniej widziałem ją wielokrotnie na ekranie i na scenie. Po raz pierwszy zetknąłem się z tą historią, kiedy obejrzałem musical z Albertem Finneyem. Miałem wtedy dziesięć lat. Do dzisiaj pamiętam, jak strasznie się bałem ducha Marleya.