Ekipa filmu o Violetcie Villas właśnie weszła na plan

Nie lubię dzielenia kina na biznes i sztukę. Najciekawsze rzeczy powstają w połączeniu tych sfer - mówi producent filmowy Mariusz Włodarski, laureat nagrody Gildii Producentów Filmowych im. Piotra Woźniaka-Staraka.

Publikacja: 27.06.2025 04:42

Mariusz Włodarski

Mariusz Włodarski

Foto: PAP/Marcin Obara

Dostał pan nagrodę Gildii Producentów Filmowych im. Piotra Woźniaka-Staraka. Po raz drugi, odkąd została ona ustanowiona cztery lata temu. Gratuluję!

To wyjątkowe wyróżnienie, bo przyznawane przez kolegów wykonujących ten sam zawód. Docenienie trudu, jaki wkładamy w naszą pracę. W czasie pierwszej edycji dostrzeżono filmy, które powstały w naszej firmie Lava Films: „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta, „Sweat” Magnusa von Horna, „Niepamięć” Christosa Nikou. Teraz bardzo się cieszę, że zauważono „Dziewczynę z igłą” Magnusa von Horna.

 

Mam wrażenie, że z Piotrem Woźniakiem-Starakiem lubiliście inny typ kina. Pan w Lavie szukał projektów artystycznych, on w swojej firmie Watchout stawiał na profesjonalizm, ale najpierw myślał o szerokiej publiczności. 

Bardzo żałuję, że nasze drogi nigdy się nie przecięły. Każdy z nas miał swoje własne światy, ale obaj kochaliśmy kino i byliśmy świadomi, dlaczego i dla kogo chcemy robić filmy. On fenomenalnie czuł potrzeby rynku. Wyprodukowani przez niego „Bogowie” o profesorze Relidze wygrali festiwal gdyński, a jednocześnie przyciągnęli do kin ponad 2 mln widzów. Ja w tamtym czasie zrobiłem z Magnusem von Hornem „Intruza”, ale marzyłem, by któraś z moich produkcji mogła kiedyś osiągnąć podobny sukces komercyjny jak „Bogowie”. Jednak generalnie nie lubię dzielenia kina na biznes i sztukę. Mam wrażenie, że najciekawsze rzeczy powstają w połączeniu tych sfer. Może uda się to naszemu biopikowi o Violetcie Villas, którego ekipa właśnie weszła na plan. 

W ostatniej dekadzie zebrał pan cały worek nagród. „Śniegu już nigdy nie będzie” był w konkursie weneckim, „Sweat” i „Dziewczyna z igłą” trafiły do konkursu  canneńskiego. „Dziewczyna…” miała nominacje do Oscara i Złotego Globu, a także 11 polskich Orłów. Nominację do Europejskiej Nagrody Filmowej i Orła miał dokument „21 x Nowy Jork” Piotra Stasika. Czy te sukcesy pomagają panu zbierać pieniądze na następne produkcje?

Mam poczucie, że w biznesie filmowym, niezależnie od tego, co już osiągnąłeś, zawsze zaczynasz od nowa. Na pewno łatwiej mi teraz przebić się do zagranicznych partnerów, ale największe znaczenie ma to, z czym do nich przychodzę. Bo co z tego, że otworzą się przede mną jakieś drzwi, jeśli nie będę miał w ręku oferty, która spotka się z zainteresowaniem. 

Ostatnio dużo mówi się o producentach kreatywnych. Pan chyba tego określenia nie lubi.

To prawda, bo uważam, że producent zawsze jest osobą kreatywną. Podobnie jak inni twórcy. Do naszego zawodu przylgnęła etykieta kogoś, kto dba o finanse filmu. A to nieprawda. Ja przecież wybieram tematy, które są mi bliskie. Powierzony mi scenariusz wygląda na ekranie inaczej niż gdyby wylądował w innych rękach. Bo kierując się własną intuicją, inaczej poprowadzę development i razem z reżyserem inaczej skompletuję ekipę. Nie piszę, nie reżyseruję, ale staram się stworzyć w ekipie relacje oparte na zaufaniu, szczerej wymianie myśli i odczuć. Dlatego, mam wrażenie, zostawiam ślad na naszej twórczości. 

Kiedy w 2007 roku kończył pan studia na wydziale organizacji łódzkiej PWSFTviT, na polskim rynku działało zaledwie kilka mocnych domów produkcyjnych. Pan trafił do świetnego Opus Film Piotra Dzięcioła. Jednak trzy lata później, gdy jako 30-latek razem z trójką partnerów zakładał pan Lava Films, nie poszedł pan tą samą drogą co Opus. Na przykład nigdy nie robiliście reklam.

Bardzo dużo się od Piotra Dzięcioła i Ewy Puszczyńskiej nauczyłem, ale nie chciałem powielać schematu Piotra firmy. Działaliśmy wtedy we czwórkę: z Agnieszką Wasiak, z którą do tej pory prowadzimy Lavę, ale też z Karoliną Mróz i Halszką Bukowską. Halszka mieszka dziś w Trójmieście i jest świetną psychoterapeutką. Karolina pracuje w studiu postprodukcyjnym. Ale wtedy chcieliśmy poświęcać czas i energię projektom, które będą nas fascynować. Pokazać, że stoi za nami jakiś gust, wiedza, intuicja i że potrafimy odnaleźć się w międzynarodowych strukturach. 

Na początku było pewnie ciężko?

Bardzo. Tak naprawdę pierwsze pieniądze z własnej produkcji zarobiliśmy po siedmiu latach od założenia Lavy. Przedtem zajmowaliśmy się głównie serwisowaniem projektów zagranicznych. Świadczyliśmy usługi m.in. dla takich filmów jak „Arizona w mojej głowie” Matthiasa Husera czy „Tango libre” Frederica Fonteyene’a. Dzięki temu dokapitalizowaliśmy firmę i mogliśmy zacząć działać. Naszym pierwszym własnym projektem był „Intruz” Magnusa von Horna w 2015 roku.

Przedtem pracował pan z von Hornem w PWSFTviT, przy etiudach, m.in. przy dyplomie „Bez śniegu”.

To była jeszcze produkcja szkolna. Ale rzeczywiście udało nam się skromny budżet dopełnić pieniędzmi z telewizji szwedzkiej i niemieckiej. Mam wrażenie, że do tej pory jest to jedna z droższych etiud, jakie powstały w łódzkiej szkole.

Dla was oznaczała wspaniałą współpracę trwającą do dzisiaj.

Czasem myślę, że jesteśmy szczęściarzami, bo jakoś nauczyliśmy się siebie nawzajem. Lubimy podobne filmy, interesują nas podobne tematy. A poza tym przyjaźnimy się.

Jak rodzą się wasze wspólne filmy?

Każdy trochę inaczej. Przy „Intruzie” i „Sweat” pomysł pochodził od Magnusa. Ale zdarzało się, że on miał kilka projektów i gdy zastanawialiśmy się, który realizować, ja też uruchamiałem swój „nos”. Z kolei „Dziewczyna z igłą” przyszła do Magnusa z Danii. A teraz ja mam kilka projektów, które scenarzyści nadesłali do Lavy i próbuję Magnusa nimi zainteresować. 

Ma pan nadzieję, że jako twórczy team zestarzejecie się razem?

Wierzę, że przed nami jeszcze wiele wspólnych projektów. Przy każdym filmie rozwijamy się, stajemy się bardziej odważni i świadomi. Czujemy się ze sobą bezpiecznie, potrafimy odbywać naprawdę trudne rozmowy. 

Jesteście też wierni ekipie.

To prawda, przy produkcjach Magnusa powstało coś w rodzaju zespołu filmowego. Po dwa filmy zrobiliśmy z operatorem Michałem Dymkiem i kostiumolożką Małgorzatą Fudalą, wszystkie trzy – ze scenografką Jagną Dobosz i montażystką Agnieszką Glińską, która jest najbardziej doświadczona z nas i z każdego materiału potrafi wyciągnąć to, co najlepsze. Jednym z elementów mojej pracy jest odpowiednie dobranie ludzi do projektu. Stworzenie układanki osobowości, umiejętności, podobnej wrażliwości. Mamy szczęście, że udało nam się spotkać. I cieszę się, że te związki mają szansę przetrwać, że się rozumiemy i twórczo napędzamy. 

Czytaj więcej

Lionel Baier - Szwajcar zakochany w Warszawie

A czy w zespołach twórczych nie są potrzebne zmiany?

One następują w naturalny sposób. Czasem koprodukcje zmuszają nas do zatrudnienia w różnych pionach zagranicznych współpracowników. Czasem ktoś jest zajęty przy innym filmie. Czasem przy projekcie przydaje się inna energia. Ale bardzo chciałbym utrzymać ekipę, którą stworzyliśmy. Interesują nas podobne tematy, rozwijamy się w podobnym rytmie. Zawsze uważałem, że najlepiej rośnie się ze swoim pokoleniem.

Poza dokumentem „21 x Nowy Jork” wszystkie pana filmy są koprodukcjami. Z czego to wynika?

Z modelu finansowego. Obserwowałem, jak w Opusie zbierali budżety Ewa Puszczyńska i Piotr Dzięcioł, potem skończyłem kilka międzynarodowych warsztatów, żeby stworzyć własny networking. Mało było źródeł finansowania w kraju, dlatego trzeba było szukać partnerów na zewnątrz. Nasze tematy były na tyle uniwersalne, że potrafiły odnaleźć się w świecie. Chcieliśmy też różnicować się w ten sposób od kolegów. 

Koprodukcje mniejszościowe pokazują na świecie otwartość PISF-u i naszej kinematografii, przypominają o polskim przemyśle filmowym na arenie międzynarodowej, promują polskich twórców za granicą, a nawet sam kraj

Mariusz Włodarski, producent filmowy

Lava Films wchodzi też jako partner w wiele projektów zagranicznych.

To prawda, w tym roku dwie nasze koprodukcje trafiły do Sundance – „Brzydka siostra” Emilie Blichfeld, która w przyszłym tygodniu wchodzi na polskie ekrany, i „To, co zabijasz” Alirezy Khatamiego, który dostał na Sundance nagrodę za reżyserię, a polską premierę będzie miał na Nowych Horyzontach. W canneńskim Un Certain Regard był pokazywany „Pejzaż w kolorze sepii” Keia Ishikawy. To te najnowsze, o których mogę mówić, a jeszcze kilka filmów przed nami. 

 

Pana międzynarodowe filmy są wspierane przez PISF. Słyszy się czasem opinie, że mniejszościowe koprodukcje nie przynoszą nam wielkiej sławy i że lepiej włożyć pieniądze w polskie filmy.

Nie zgadzam się. Koprodukcje mniejszościowe pokazują na świecie otwartość PISF-u i naszej kinematografii, przypominają o polskim przemyśle filmowym na arenie międzynarodowej, promują polskich twórców za granicą, a nawet sam kraj. „Brzydka siostra” powstała całkowicie w Polsce. Zdjęcia były kręcone w Łodzi, w pałacu w Gołuchowie, w Lubiążu i na Dolnym Śląsku pod Wałbrzychem. Poza tym, kiedy Polska wspiera produkcję innego kraju, to rodzi się możliwość, że z kolei nasze projekty większościowe uzyskają wsparcie za granicą. Według mnie to dobra strategia. Przy filmach o wyższych budżetach często musimy otworzyć się na koprodukcje międzynarodowe. I na większy uniwersalizm. Co oczywiście nie znaczy, że nie mogą powstawać produkcje czysto rodzime. Mamy twórców, którzy wpisują się w takie właśnie kino wspierane przez PISF, wytwórnie, telewizje, regiony, dystrybutorów czy platformy. Sami od jakiegoś czasu przymierzamy się do stworzenia czysto polskiego serialu. I to będzie w Lavie pewien zwrot. Rozwijamy już jeden projekt wraz z HBO MAX. Negocjujemy zakupy praw do gry komputerowej i książki, na której podstawie można zrealizować serial. Przygotowujemy też projekt opowiadający o momencie przełomu w Polsce w 1989 roku. Mam nadzieję, że uda nam się znaleźć dla tych projektów telewizje czy platformy.

A kino? Widzowie nie chodzą na polskie filmy. Wierzy pan, że ten trend da się przełamać?

Bardzo w to wierzę. W ostatnich latach nastąpiła zmiana systemu dystrybucji, mocno przyspieszona przez pandemię i gwałtowny rozwój streamingu. I musimy się nauczyć, jaki typ kina jest platformiany, a jaki kinowy. Trzeba przyjrzeć się naszym sukcesom i porażkom, zrozumieć, czego widz szuka w kinie.

Wierzy pan, że pana nowy, reżyserowany przez Karolinę Bielawską film o Violetcie Villas trafi do widzów kinowych?

Tak, bo wierzę, że znaleźliśmy temat, który da się zuniwersalizować. To będzie opowieść nie tylko o artystce, ale również o matce. Mocno zaistnieje w niej syn Villas – Krzysztof, bo właśnie na ich relacji opieramy cały film. Mam nadzieję, że to atrakcyjne podejście do tego tematu. Mamy za sobą dwa tygodnie zdjęć w Bułgarii, jesteśmy z nich bardzo zadowoleni. Wrócimy na plan późną jesienią. 

Co jeszcze filmowego dzieje się w Lavie?

Robimy film Kamila Krawczyckiego „Wyjeżdżamy” z Agnieszką Dygant w roli głównej, jesteśmy w trakcie finansowania nowego projektu Łukasza Rondudy „Dwie dusze” – niezwykłej historii polskich legionistów, którzy zostają wysłani przez Napoleona na Haiti, gdzie mają stłumić powstanie, a przechodzą na stronę Haitańczyków. 

To musi być ogromny budżet?

Kilkudziesięciomilionowy, ale pracujemy nad nim. Moja wspólniczka przygotowuje też nowy film Agnieszki Woszczyńskiej pt „Czarna woda”, kręcony na Wyspach Alandzkich. 

Robimy film Kamila Krawczyckiego „Wyjeżdżamy” z Agnieszką Dygant w roli głównej, jesteśmy w trakcie finansowania nowego projektu Łukasza Rondudy „Dwie dusze” – niezwykłej historii polskich legionistów, którzy zostają wysłani przez Napoleona na Haiti, gdzie mają stłumić powstanie, a przechodzą na stronę Haitańczyków.

Mariusz Włudarski

Jaka jest więc dzisiaj, pana zdaniem, recepta na sukces?

Nikt takiej recepty nie zna. Ale myślę, że do kina trzeba przygotowywać teraz coś, co może stać się wydarzeniem. Artystycznym albo komercyjnym. Nie ma już chyba miejsca na filmy środka, które dotąd dominowały w naszej kinematografii. To one właśnie wylądowały na platformach. Przed pandemią ponad 30 proc. wszystkich wpływów z kin przynosiły polskie tytuły, choćby komedie romantyczne. Teraz patrzę na wyniki koprodukcyjnej „Strefy interesów” Jonathana Glazera, która zgromadziła ponad 330 tys. widzów, czy nawet naszej „Dziewczyny z igłą”, którą obejrzało ponad 150 tys. osób – ja to odbieram jako sukcesy. Dowód, że jeśli potrafimy stworzyć wydarzenie, to widz pójdzie do kina.

Skromny film społeczny jest, pana zdaniem, z góry skazany na niepowodzenie?

Chciałbym znać odpowiedzi na wszystkie te pytanie, ale nie znam. Obawiam się jednak, że jeśli taki film nie zostanie zauważony festiwalowo i nie narodzi się wokół niego rodzaj szeptanej reklamy, to może mieć w kinie trudno. Ale zawsze też trzeba się zapytać, jak bardzo temat filmu jest ważny dla współczesnego widza. 

Pan budował pozycję Lavy przez 15 lat. Czy dzisiaj, gdy na rynku panuje tłok, jest jeszcze miejsce dla nowych producentów? Co pan mówi swoim studentom z łódzkiego wydziału produkcji?

„Siła jest w pokoleniu. Rośnijcie razem. Możecie poruszyć tematy bliższe waszej generacji niż ja”. Wszyscy teraz zadają sobie pytanie, jak ściągnąć do kina młodych. I to nie na seanse polskich lektur czy remaki starych filmów. Trzeba zrozumieć, co ciekawi dzisiejszą młodzież. Ja nie wiem, czy jestem w stanie to przewidzieć. Ale może ci twórcy, którzy rosną dzisiaj, znają odpowiedź? Więc sądzę, że jest pole dla nowych producentów. 

 

Dostał pan nagrodę Gildii Producentów Filmowych im. Piotra Woźniaka-Staraka. Po raz drugi, odkąd została ona ustanowiona cztery lata temu. Gratuluję!

To wyjątkowe wyróżnienie, bo przyznawane przez kolegów wykonujących ten sam zawód. Docenienie trudu, jaki wkładamy w naszą pracę. W czasie pierwszej edycji dostrzeżono filmy, które powstały w naszej firmie Lava Films: „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta, „Sweat” Magnusa von Horna, „Niepamięć” Christosa Nikou. Teraz bardzo się cieszę, że zauważono „Dziewczynę z igłą” Magnusa von Horna.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Smoki, dinozaury i Scarlett Johansson w rolach głównych
Film
Kamila Dorbach dyrektorką PISF. Z kim wygrała? Jakie będą jej decyzje?
Film
Poznańska Malta z Tildą Swinton i „Za miłość!"
Film
Nieoficjalnie: Kamila Dorbach rekomendowana na dyrektorkę PISF
Film
Historia o odwadze wygrywa IV edycję Konkursu „Wyobraź Sobie”