Kilka miesięcy temu poczułam, że na co dzień jestem już w stanie radzić sobie sama. Oczywiście, kiedy dostaję nową propozycję, taką jak "Traviata", chcę ją przestudiować z mamą. Debiutowała w tej roli i ona towarzyszy jej przez całe życie. Inscenizacja w Operze Narodowej będzie jednak zupełnie inna od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni: dużo ruchu, tańca. Trzeba pogodzić oczekiwania Mariusza Trelińskiego z własnym spokojem wewnętrznym, niezbędnym do zaśpiewania fragmentów lirycznych.
[b]Przychodząc na pierwszą próbę, wiedziała pani, jaka będzie jej bohaterka? W końcu podpatrywała pani mamę zza kulis. [/b]
Powiem więcej, "Traviata" była pierwszą operą, którą odegrałam. Miałam pięć czy sześć lat, wróciłam z mamą do domu z teatru i zaczęłam wyśpiewywać wszystkie partie. Kiedy wcielałam się w Alfreda, jego ukochaną Traviatą była moja lalka. A mówiąc poważnie, wiedziałam, że Mariusz Treliński szykuje inscenizację uwspółcześnioną. Są jednak w tej operze sprawy uniwersalne, niezależne od ubioru bohaterów, a interpretację narzuca muzyka, ona zawsze jest dla mnie nadrzędna. Współczesny teatr często się nią nie interesuje, szuka podtekstów, rozmija się z tym, co chciał powiedzieć Verdi.
[b]Tak wyobrażała pani sobie swoje życie zawodowe? [/b]
Jako młoda dziewczyna oglądałam w telewizji "Rigoletta" z nowojorskiej Metropolitan właśnie z Leo Nuccim. Bardzo wtedy marzyłam, aby choć raz w życiu tam wystąpić, ale w PRL granice między Nowym Jorkiem a Wrocławiem wydawały się nie do pokonania. A jednak minęło niespełna 20 lat i udało się, zaśpiewałam w tej samej inscenizacji.