Jeszcze do niedawna był tylko on, Mariusz Treliński. Twierdzono, że zrewolucjonizował teatr operowy w Polsce, odkurzył go i unowocześnił. Nazywano go cudownym dzieckiem, uczyniono pupilkiem mediów. Ale od dwóch sezonów jest dyrektorem artystycznym Opery Narodowej i układanie jej repertuaru zajmuje mu równie dużo czasu co reżyserowanie. Teraz bardziej prowokują do dyskusji inni reżyserzy.
Na dodatek Mariusz Treliński częściej ostatnio odświeżał dawne inscenizacje na kolejnych scenach: wileńskiego "Borysa Godunowa" wystawił w Warszawie, warszawską "Damę pikową" – w Łodzi, a potem w Tel Awiwie. Absolutną nowością była jedynie "Traviata" w Operze Narodowej, bardziej wszakże bulwersująca przed premierą niż po niej. Ale też Treliński zawiódł tych, którzy oczekiwali widowiska w stylu pop z udziałem zaangażowanych przez niego bohaterów "Tańca z gwiazdami". Otrzymali co prawda spektakl z akcją przeniesioną do nocnego klubu, jednak reżyserskie pomysły pozostały z szacunkiem wobec muzyki.
Tymczasem respekt dla dzieła kompozytora obcy jest wielu młodym reżyserom. W teatrze operowym oni chcą przede wszystkim opowiadać własne historie. Nawet jeśli porywają się na temat z antycznej tragedii, są w stanie potraktować go jak obrazkowy wykład o 25 latach w PRL: od reformy rolnej do tragedii Grudnia 1970 r. ("Oresteja" Xenakisa w reżyserii Michała Zadary, Opera Narodowa).
W XXI wieku operowe libretto stało się kawałkiem plasteliny, z której można ulepić dowolną zabawkę: baśniową "Rusałkę" Dvořaka przenieść do psychiatryka (Tomasz Cyz, Teatr Wielki w Łodzi), liryczną opowieść z "Sudden Rain" Nowaka o ludziach z zespołem Aspergera zamienić na historię o party w stylu lat 60. (Maja Kleczewska, Opera Narodowa).
Tylko ten ostatni zabieg był w pełni uzasadniony. Opery współczesne unikają bowiem wyrazistej akcji, kompozytorzy lubią kreować świat z symboli, niedookreślonych nastrojów. Inwencja inscenizatora bywa wówczas pożądana, czego dowodem także "Matka czarnoskrzydłych snów" Kulenty w Operze Wrocławskiej. Reżyserka Ewelina Pietrowiak wprowadziła sceniczny ład w rozedrganą emocjonalnie opowieść o narastającej schizofrenii. Kiedy jednak w precyzyjnie skonstruowanej, lirycznej "Cyganerii" Pucciniego Agata Duda-Gracz dostrzegła w Poznaniu tworzywo do historii o życiu w wielkomiejskich slumsach, narodził się sceniczny potworek.