Jest coś nieodparcie wciągającego w tej muzyce. To na pewno pewna transowość, powtarzalność motywów. Kompozycje nie mienią się feerią dziwnych rozwiązań, nie znajdziemy w nich zmieniających się co chwila form, karkołomnie połamanych rytmów czy dziwacznych, skomplikowanych melodii. Wszystko sączy się dość powoli, w umiarkowanym tempie, gitary grają swoje nieskomplikowane dźwięki i akordy, gdzieś w tle pojawiają się elektroniczne plamy i melodyjki. Jest miękko, spokojnie, trochę melancholijnie, przyjemnie...
[wyimek] [link=http://blog.rp.pl/zkulturanaty/2010/09/03/z-kultura-na-ty/]Z kulturą na Ty - Poleć swoje wydarzenie kulturalne! [/link][/wyimek]
Choć trzeba przyznać, że czasami muzycy potrafią też zagrać nieco szybciej, dynamiczniej, do tańca wręcz, np. w takim „Harder, Better, Faster, Stronger” czy „High On The Heels”.
O owym nieco sennym, ale jednocześnie hipnotyzującym charakterze ich muzyki decyduje chyba najbardziej głos Erlenda Oye.
Wokalista nie dysponuje ani wielką skalą, ani szczególnymi umiejętnościami interpretacyjnymi, dynamiką i energią. Powiedzmy sobie szczerze: nawet barwa jego głosu wydaje się jakaś szara. Ale nie sposób oderwać się od tego, jak śpiewa. Ale tak czasami jest – np. Jose Gonzales czy Leonard Cohen też mruczą pod nosem swoje piosenki, a można tego słuchać godzinami.