Muzyczny thriller Portishead – idealna ilustracja filmów Davida Lyncha, trzymał w napięciu widzów Malta Festival aż do godziny duchów.
Zjawiskowa Beth Gibbons śpiewała tak sugestywnie, że leśna grań skarpy nad poznańskim jeziorem zaroiła się duchami schizofreników, neurotyków i samobójców. Nieruchoma, przykuta do mikrofonu wokalistka robiła wrażenie medium sparaliżowanego klimatem przepływających przez nie mrocznych treści.
Lunatyczny głos Angielki wspinał się na szczyty emocji powoli, by opadać nagle na samo dno życiowej depresji. Eksplodował rozpaczą nocnej udręki, echem powracających obsesji, zniekształcany torturą dusznych koszmarów. Partie wokalne Gibbons cięły, dosłownie, grane na żywo skrecze; szarpały ostre, żelaziste dźwięki gitar. Głucho i ponuro dudniła perkusja.
Ten efekt wzmacniały przerażające wideoprojekcje: tajemniczych korytarzy, postindustrialnych przestrzeni, pracujących w oszalałym tempie maszyn i rozjeżdżających się jak w narkotycznym transie obrazów. Zdawać się mogło, że Gibbons na zawsze utonęła w grobowych ciemnościach i nigdy nie zobaczymy jej twarzy.
Jednak gdy doszło do bisów, nie mogła dłużej ukrywać radości z owacyjnego przyjęcia i zeszła ze sceny uściskać fanów. „Jesteście najlepsi!" – krzyknęła na pożegnanie.