W co się bawić, w co się bawić?" – pytał klasyk polskiej satyry. Rynek emocji nie znosi próżni. Po Euro 2012, a przed igrzyskami olimpijskimi w Londynie, naszą uwagę atakują w lipcu koncerty gwiazd rocka, popu i jazzu. Organizowane nie tylko przez wielkie i bogate metropolie, ale też mniejsze ośrodki nieszczędzące pieniędzy, by ambicjami dorównać innym.
Popyt na rozrywkowe igrzyska kosztuje. Za sprowadzanie sław rozrywki płacimy sumy, o jakich się dawniej nie śniło. W skali całego sezonu najdroższy będzie prawdopodobnie warszawski występ Madonny (1 sierpnia), za który być może przyjdzie wyłożyć 1,5 mln dol. Agencje sprowadzają wielkie nazwiska z myślą o zarobku, jednak Macy Gray nie zdołała wypełnić Torwaru. Daleka od szczytowych możliwości była też Lauryn Hill na Orange Warsaw Festival.
Niektórzy z zaplanowanych artystów nawalili z kretesem. Pisałem już o odwołaniu koncertu Cranberries w Warszawie z powodu kłopotów osobistych wokalistki Dolores O'Riordan. Wrocław z kolei zawiodła inna Irlandka – obdarzona niezwykłym głosem, ale niezrównoważona Sinead O'Connor. Załamała się po błyskawicznym krachu jej kolejnego małżeństwa i anulowała część koncertów promujących jej najnowszy, najlepszy od lat album. Wrocławscy organizatorzy próbowali jej absencję zrekompensować zaangażowaniem Tanity Tikaram, artystki jedynego hitu „Twist in My Sobriety".
Daleko mniej kosztowne od gwiazd pop i rockmanów są ikony jazzu – muzyki szczególnie w Polsce lubianej, bo za stalinizmu zabronionej jako zaraza zdegenerowanej kultury zachodniej. Już 4
lipca w Warszawie, a dzień później we Wrocławiu, zaśpiewa bywający u nas niemal corocznie człowiek orkiestra: Bobby McFerrin. To wielki czarodziej współczesnej muzyki. Nie tylko jazzowej, bo znakomity wokalista, kompozytor i aranżer doskonale czuje się także w klasyce, a jego popisowe numery, takie jak „Don't Worry, Be Happy", trafiały na listy przebojów muzyki pop.