Reklama

Zakochałam się w Polsce

Wywiad z Julie Delpy, reżyserką, scenarzystką i odtwórczynią głównej roli w komedii „2 dni w Nowym Jorku”

Publikacja: 08.07.2012 16:00

Zakochałam się w Polsce

Foto: AFP/Rafa Rivas

W „2 dniach w Nowym Jorku" – kontynuacji „2 dni w Paryżu" – ponownie zderza pani amerykańską i francuską kulturę. To komedie zbudowane na wygrywaniu różnic w narodowych mentalnościach. Pani od 22 lat mieszka w USA. Czy przeprowadzka tam była szokiem kulturowym?

Zawsze ma się jakieś oczekiwania, choćby szczątkowe. To nieuniknione. Ale ja z natury łatwo nie wygłaszam krytycznych sądów o innych, więc też nie miałam takiego nastawienia, jadąc do Stanów. Cieszyłam się po prostu każdą chwilą, poznawaniem kraju. Spotykałam się z ludźmi, zaprzyjaźniałam. Na temat Amerykanów krąży wiele fałszywych wyobrażeń, część z nich wzięła się z kina. Choćby to, że są tak wyluzowani, nie jest prawdą. Hollywood okazało się jednak zupełnie zwariowane, a ludzie tam poznani przypominali raczej nowojorskich intelektualistów.

A więc nie przeżyła pani żadnych rozczarowań?

Żadnych. Zakochałam się w nowojorczykach. Najciekawsi ludzie, których tam poznałam, i najwięksi moi amerykańscy przyjaciele należą do mniejszości etnicznych. To Włosi, Żydzi, czarni, Azjaci. Sama byłam emigrantką z Europy i zapewne dlatego właśnie z nimi czułam się najlepiej.

Francuzom w „2 dniach w Nowym Jorku" – ekranowej rodzinie Marion granej przez panią – nieźle się obrywa. Pokazała ich pani jako abnegatów uznających wyższość obmywania się gąbką nad korzystaniem z prysznica, jako egoistów mających obsesję na punkcie seksu, przeważnie wstawionych lub na marihuanowym haju, nieodpowiedzialnych, kłótliwych, podróżujących po świecie ze śmierdzącymi serami i kiełbasą, bo przecież nigdzie poza Francją nie można zjeść niczego godziwego... Czy pani rodacy nie mieli do pani pretensji za taki scenariusz?

Reklama
Reklama

Ależ tacy właśnie są Francuzi! Poza tym lubię się z nimi droczyć. Będąc Francuzką, przychodzi mi to z łatwością, bo znam wszystkie czułe punkty! Poza tym typowy Francuz naprawdę uważa, że jego leciwy ojciec nie powinien zimą się kąpać, bo się przeziębi. Większość mężczyzn wciąż papla o seksie. Robią to w uroczy sposób, ale jestem pewna, że nie są seksualnie aktywniejsi od innych – Amerykanów, Polaków, Niemców. Tylko lubią sprawiać takie wrażenie. We Francji zawsze znajdzie się kilka osób urażonych moimi filmami i – co najzabawniejsze – nie są to bynajmniej osoby święte i cnotliwe. Za każdym razem obraża się na mnie pewien bardzo znany dziennikarz, o którym wszyscy w Paryżu wiedzą, że uczestniczy w orgiach i chodzi do klubów, gdzie ludzie wymieniają się partnerami. To przezabawne, że akurat on czuje się obrażony moim portretem Francuzów w „2 dniach w Nowym Jorku" – on, żyjący właściwie na granicy prawa. Mnie to nie mieści się w głowie, bo jestem tradycjonalistką.

Ale to właśnie o Stanach się mówi, że to kraj pełen hipokryzji...

Ameryka jest bardzo purytańska, o wiele bardziej niż Francja. Prosty przykład: jeżeli amerykański prezydent ma romans, to oznacza to koniec jego kariery. Jeśli wda się w niego francuski prezydent, to jego polityczny żywot po prostu toczy się dalej – nic się nie stało. Nawet gdyby przyjmował w domu prostytutki, nikogo by to nie obeszło. Francja jest pod tym względem inna niż Ameryka i to mi się podoba, ponieważ uważam, że życie seksualne człowieka to jego prywatna sprawa i nie rzutuje ono na jego uzdolnienia oraz to, czy nadaje się do konkretnej pracy, czy nie.

Rodzina, którą w „2 dniach w Nowym Jorku" Marion tworzy z Mingusem, to rodzina patchworkowa – obydwoje wychowują swoje dzieci z poprzednich związków. Jakie są plusy, a jakie minusy tego coraz popularniejszego modelu rodziny?

Trudno mi powiedzieć, bo moja jest akurat „starego" typu – wychowujemy swojego własnego syna (z Markiem Streitenfeldem, niemieckim kompozytorem tworzącym muzykę głównie do filmów Ridleya Scotta – przyp. red.). Ale wiele moich przyjaciół tworzy rodziny patchworkowe i zauważam, że jedyne problemy, które się pojawiają, są natury logistycznej – dzieci muszą przecież spędzać czas z obojgiem biologicznych rodziców – ale tak jest w całym naszym życiu. Musimy być w nim dobrymi menedżerami. Rzadko się zdarza, że dzieci nie znoszą nowych partnerów matek oraz ojców, i wówczas jest to poważna sprawa. Wszyscy chcemy przecież być lubiani.

W „2 dniach w Nowym Jorku" mój ekranowy syn lubi Mingusa, chociaż mówi do niego „udawany tatusiu", ale robi to pod wpływem swego biologicznego ojca. Dzieci w tym filmie w ogóle nie są krytyczne wobec swoich bliskich. Po prostu płyną z prądem. Mają miłych oraz kochających je rodziców i doceniają to.

Reklama
Reklama

Wszyscy bohaterowie pani filmów dają się lubić. I – jak dobrze pani wie – porównuje się ich do postaci z obrazów Woody'ego Allena. Czy takie porównania mogą nie cieszyć?

Nie mogą! Woody Allen jest przykładem reżysera o fenomenalnej wręcz karierze. Gdyby mnie choćby w połowie udało się tak jak jemu, już byłabym najszczęśliwsza na świecie. Porównywanie mnie z Woodym Allenem to ogromny komplement. Wiem, skąd się ono bierze – obydwoje mamy neurozy, kręcimy filmy o relacjach damsko-męskich i kłopotach w związkach, mamy obsesję na punkcie śmierci i chorób. Moje komedie są może bardziej naiwne i pikantniejsze niż jego.

Wracając do kwestii rodziny, w „2 dniach w Paryżu" filmowych rodziców Marion zagrali pani prawdziwi rodzice – Albert Delpy i Marie Pillet, związani z teatrem undergroundowym. W nowym filmie pojawia się już tylko pani tata, mama zmarła trzy lata temu. Gdy pani dorastała, z którym z rodziców była pani mocniej związana?

Z obojgiem. Z tatą było mnóstwo żartów, mama była bardzo zabawna, nieco jednak poważniejsza. Miała ciężkie życie. Byłam z nią mocno związana, ale osobowość mam mojego taty – uwielbiam żartować, jeść... Mama była cudowną osobą. Niemal cała jej rodzina zginęła podczas wojny. Dziadek pracował na kolei, a ponieważ mieszkali w pobliżu granicy ze Szwajcarią, pomagał w ucieczkach zagrożonym aresztowaniem przez gestapo. Inni z tej samej rodzinnej gałęzi byli członkami ruchu oporu i wysadzali pociągi. Prawie wszyscy zostali rozstrzelani. Ocaleli jedynie babcia i dziadek, natomiast ich wszystkie siostry i wszyscy kuzyni zginęli. Nigdy o tym wiele nie rozmawialiśmy, zwłaszcza że rodzina mamy to byli komuniści. Ale o ruchu oporu w ogóle się we Francji nie rozmawiało, kiedy byłam dzieckiem. Natomiast rodziny ojca w czasie wojny nie było we Francji. Część mieszkała w Wietnamie, część w północnej Afryce.

Będzie pani miała ochotę zrobić kiedyś film o swojej rodzinie?

Chcę kręcić komedie, a wiem, że nie potrafiłabym zrobić zabawnego filmu o ruchu oporu. Zresztą we Francji to temat już dość wyeksploatowany. Jeszcze nie wiem, o czym będzie mój kolejny obraz.

Reklama
Reklama

To nie zrealizuje pani biografii Joego Strummera?

Stchórzyłam. To ikona brytyjskiej muzyki i Brytyjczycy nie zostawiliby na mnie suchej nitki.

Potrafią być bardzo złośliwi – dwie trzecie tekstów poświęcają analizie angielskiego akcentu u zagranicznych aktorów w swoich produkcjach.

I ja stałam się obiektem takich ataków po filmie o księżnej Elżbiecie Batory („Krwawa hrabina", od kwietnia na DVD – przyp. red.). Bardzo głupich ataków, bo jak można się czepiać mało perfekcyjnego angielskiego akcentu w filmie rozgrywającym się na Węgrzech w XVII w.?

Widzowie wciąż pamiętają pani role w filmach polskich reżyserów – „Białym", „Niebieskim" i „Czerwonym" Krzysztofa Kieślowskiego, „Europie, Europie" Agnieszki Holland, „Tragarzu puchu" Janusza Kijowskiego. Jak ocenia pani tamte dokonania?

Reklama
Reklama

Uważam je za najważniejsze w moim dorobku. Nikt nie okazał mi tyle serca w mojej pracy reżyserki co Krzysztof i Agnieszka. Krzysztof dał mi wiele cennych rad, zawsze był bardzo miły. Miał niesamowity umysł i takie poczucie humoru, jakie lubię najbardziej – ironiczne.

Pamięta pani pierwsze wrażenia z podróży do Polski 22 lata temu?

Zakochałam się w Polsce od razu! I za każdym razem świetnie się tu czuję. Mój tata śmieje się ze mnie, bo kiedy na przykład jestem w Rzymie, zaczynam narzekać, że nienawidzę tego miasta i że chciałabym być wtedy w Warszawie. Wariactwo, prawda? Przecież Rzym jest cudowny, a Warszawa ładna, ale to – nie krytykując – w końcu jedynie rekonstrukcja. Ale ja naprawdę lubię Polskę i mam tu wspaniałych przyjaciół. Córka Agnieszki, Kasia Adamik, jest jedną z najlepszych przyjaciółek, jakie mam. Marzę, żeby znowu do was przyjechać!

Kultura
Żywioły Billa Violi na niezwykłej wystawie w Toruniu
Kultura
Po publikacji „Rzeczpospolitej” znalazły się pieniądze na wydanie listów Chopina
Kultura
Artyści w misji kosmicznej śladem Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego
Kultura
Jan Ołdakowski: Polacy byli w powstaniu razem
Kultura
Jesienne Targi Książki w Warszawie odwołane. Organizator podał powód
Materiał Promocyjny
Nie tylko okna. VELUX Polska inwestuje w ludzi, wspólnotę i przyszłość
Reklama
Reklama