W „2 dniach w Nowym Jorku" – kontynuacji „2 dni w Paryżu" – ponownie zderza pani amerykańską i francuską kulturę. To komedie zbudowane na wygrywaniu różnic w narodowych mentalnościach. Pani od 22 lat mieszka w USA. Czy przeprowadzka tam była szokiem kulturowym?
Zawsze ma się jakieś oczekiwania, choćby szczątkowe. To nieuniknione. Ale ja z natury łatwo nie wygłaszam krytycznych sądów o innych, więc też nie miałam takiego nastawienia, jadąc do Stanów. Cieszyłam się po prostu każdą chwilą, poznawaniem kraju. Spotykałam się z ludźmi, zaprzyjaźniałam. Na temat Amerykanów krąży wiele fałszywych wyobrażeń, część z nich wzięła się z kina. Choćby to, że są tak wyluzowani, nie jest prawdą. Hollywood okazało się jednak zupełnie zwariowane, a ludzie tam poznani przypominali raczej nowojorskich intelektualistów.
A więc nie przeżyła pani żadnych rozczarowań?
Żadnych. Zakochałam się w nowojorczykach. Najciekawsi ludzie, których tam poznałam, i najwięksi moi amerykańscy przyjaciele należą do mniejszości etnicznych. To Włosi, Żydzi, czarni, Azjaci. Sama byłam emigrantką z Europy i zapewne dlatego właśnie z nimi czułam się najlepiej.
Francuzom w „2 dniach w Nowym Jorku" – ekranowej rodzinie Marion granej przez panią – nieźle się obrywa. Pokazała ich pani jako abnegatów uznających wyższość obmywania się gąbką nad korzystaniem z prysznica, jako egoistów mających obsesję na punkcie seksu, przeważnie wstawionych lub na marihuanowym haju, nieodpowiedzialnych, kłótliwych, podróżujących po świecie ze śmierdzącymi serami i kiełbasą, bo przecież nigdzie poza Francją nie można zjeść niczego godziwego... Czy pani rodacy nie mieli do pani pretensji za taki scenariusz?