Wywiad z Valerie Kaprisky

19 sierpnia 50 lat kończy aktorka Valerie Kaprisky. - Mama mówiła wyłącznie po polsku gdzieś do siódmego roku życia. W szkole dzieci ją przezywały, wolały za nią „Polak” - mówiła w wywiadzie dla "Rz"

Publikacja: 19.08.2012 01:01

Valerie Kaprisky

Valerie Kaprisky

Foto: Creative Commons Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach 3.0

Fragmenty rozmowy z archiwum magazynu Tele

z 2010 roku

Słyszałam, że ma pani wiele sentymentu dla Polski i Polaków.

Valerie Kaprisky:

O tak. To dlatego, że moja rodzina ze strony matki pochodzi z Polski. Dziadek był rolnikiem, uprawiał ziemię pod Krakowem. Prawdziwe nazwisko matki – Kasprzycka. Wykorzystałam je jako pseudonim artystyczny. A babcia była z domu Peszolak. Maria Peszolak. Kto wie, może odnajdą się w Polsce jeszcze jacyś moi krewni?

Interesuje się pani genealogią swojej rodziny?

Nie jakoś dogłębnie, ale – rzeczywiście – mam dosyć „egzotyczne” korzenie, a to budzi ciekawość. Przodkowie ze strony ojca byli hiszpańskimi Żydami. Pod koniec XV w. za sprawą królowej Izabelli I, nazywanej w książkach „la Catolica”, zostali wygnani z kraju. Wyemigrowali do Grecji i Turcji, jakaś gałąź osiedliła się w Ameryce Południowej. Mam ciotki, które do dziś mówią językiem ladino, żydowską odmianą hiszpańskiego.

Biorąc pod uwagę odległości między Hiszpanią, Ameryką Południową i Polską, fakt, że w ogóle przyszła pani na świat, graniczy niemal z cudem...

Miałam trochę szczęścia (śmiech). A serio, te moje „międzynarodowe” koneksje wynikają stąd po prostu, że jestem w drugim pokoleniu dzieckiem emigrantów. Oboje moi rodzice pochodzą z rodzin emigranckich. Na początku XX w. babcia i dziadek przyjechali z Polski do Francji za chlebem. Osiedlili się w departamencie Oise, niedaleko Compiegne, gdzie funkcjonowała duża wspólnota polska. Z kolei rodzina ojca z Turcji wyemigrowała do Argentyny. W Buenos Aires wsiedli na statek, który płynął do Londynu. Jeszcze w drodze usłyszeli, że nie ma sensu zostawać dłużej na Wyspach Brytyjskich, tylko trzeba jechać dalej – do Francji, bo tam łatwiej znaleźć pracę. Dotarli tu na krótko przed wybuchem I wojny światowej. Rodzice urodzili się już we Francji.

Życie emigranta nie jest łatwe. Jak poradzili sobie z adaptacją w nowym kraju pani dziadkowie i rodzice?

Rodzice doświadczyli złego traktowania z powodu swego pochodzenia. To był rodzaj rasizmu. Mama mówiła wyłącznie po polsku gdzieś do siódmego roku życia. W szkole dzieci ją przezywały, wolały za nią „Polak”. Takie wytykanie palcami i odtrącenie musiało być bolesne, zwłaszcza dla dziecka. A mama bardzo chciała być akceptowana, robiła wszystko, żeby się zintegrować. Z ojcem było podobnie. Oboje rodzice zwracali uwagę na te sprawy pewnie bardziej niż Francuzi. I tak mnie wychowywali. Również dlatego, żeby mi zaoszczędzić upokorzeń i trudności, przez które sami musieli przejść.

Miała pani możliwość poznać język polski?

Moja babcia nie mówiła po francusku. To była wspaniała osoba, bardzo ciepło ją wspominam. Z nią rozmawiałam po polsku. Ale potem prawie wszystko zapomniałam.

Okazja, żeby odświeżyć związki z Polską, pojawiła się dzięki Andrzejowi Żuławskiemu.

Właśnie. To zresztą był jeden z powodów, że zdecydowałam się zagrać w jego filmie. I zanim zaczęły się zdjęcia do „Kobiety publicznej”, poszłam na lekcje polskiego. Spotkanie z Żuławskim – to jedno z najważniejszych doświadczeń w moim zawodowym życiu. Wiele się od niego nauczyłam. Żuławski jest znakomitym reżyserem, potrafi pracować z aktorami.

Ma jednak opinię człowieka bardzo wymagającego. Spotykał się z zarzutami o nadmierne eksploatowanie swoich aktorek...

Gdy kręciliśmy „Kobietę publiczną”, byłam tuż po dwudziestce. W tym wieku potrzebuje się przewodnika, mistrza i nauczyciela. A nauczyciel musi być czasem surowy. Jeśli chcesz osiągnąć postęp, wolisz, żeby ludzie, z którymi pracujesz, wymagali dużo od siebie i od ciebie. Możesz nawet narzekać, ale gdzieś w głębi duszy cieszysz się, że z kimś takim masz do czynienia, i jesteś mu wdzięczny. Dla mnie to był rodzaj inicjacji, przez którą każdy musi przejść.

„Kobieta publiczna”, która pani przyniosła nominację do najważniejszej francuskiej nagrody filmowej – Cezara, traktuje między innymi o skomplikowanym związku aktorki i reżysera. Czy na planie relacja między panią i Żuławskim była równie toksyczna jak w przypadku bohaterów?

W filmie demoniczny reżyser, którego zagrał Francis Huster, przygotowuje ekranizację „Biesów” i sam zaczyna się utożsamiać z bohaterami powieści Dostojewskiego. Krzyczy, zachowuje się histerycznie. Żuławski na planie był jego przeciwieństwem. Bardzo spokojny, cichy. Jednocześnie uparty w dążeniu do tego, co sobie zamierzył. Stosuje wobec aktora swego rodzaju przemoc – ale to nie jest krzyk czy besztanie. On ma swoje metody, żeby zmobilizować aktora.

Jakie metody?

Na przykład prosi aktora o powtórzenie sceny. I tak kilkanaście razy...

Mniej więcej w tym samym czasie wystąpiła pani w głośnym „Do utraty tchu” u boku Richarda Gere. To miała być pani przepustka do Hollywood. Ale podbój Ameryki się nie udał. Dlaczego?

Film nie został dobrze przyjęty, ale nawet nie z tego powodu nie zdecydowałam się zostać w Los Angeles. Byłam bardzo młoda i czułam się zagubiona w nowym mieście. Może gdyby rodzina przeniosła się razem ze mną, byłoby mi łatwiej. Żeby zamieszkać w obcym kraju i zacząć wszystko od nowa, trzeba wszystko mieć naprawdę dobrze poukładane. I trzeba mieć w kimś oparcie, a ja byłam sama. Umiem żyć na walizkach, ale to za mało, jeśli gdzieś się chce na dobre zapuścić korzenie. Miałam nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, ale po miesiącu czekania, kiedy zostało mi w kieszeni 20 dolarów i byłam coraz bardziej sfrustrowana, pomyślałam, że trzeba wracać do domu. Tęskniłam za moim paryskim, skromnym mieszkaniem. Chciałam wrócić na swoje stare śmieci, do znajomych piekarni, kafejek na rogu. Może gdybym przeniosła się do Nowego Jorku, który jest bardziej europejski, łatwiej potrafiłabym się odnaleźć. Ale w LA czułam się obco. W dodatku na każdym kroku spotykało się tam aktorki szukające pracy. W takim miejscu trudno czuć się kimś wyjątkowym.

Czy rzeczywiście kino amerykańskie różni się tak bardzo od europejskiego?

Pewnie tak, ale ja nie lubię tworzenia takich podziałów. Kino amerykańskie czerpie z kina europejskiego całymi garściami. Wielu amerykańskich reżyserów ma europejskie korzenie, dosłownie, bo przed albo po wojnie przyjechali z Europy. No i niemal wszyscy czerpią stąd inspiracje, nawet Tarantino. Nie sądzę, żeby w sztuce dało się ustanowić granice. Najróżniejsze wpływy muszą się przenikać i krzyżować. W Ameryce przemysł filmowy i telewizja mają do dyspozycji większe pieniądze – w tym sensie różnica, oczywiście, jest. Ale czy to automatycznie oznacza, że droższy znaczy lepszy? Nie sądzę. A utalentowani artyści są wszędzie.

W serialu „Internat”, francuskiej wersji hiszpańskiego pierwowzoru, grała pani jedną z głównych ról. Na festiwalu w Monte Carlo miała pani promować właśnie „Internat”, ale okazało się, że serial nie będzie dalej kręcony i po pierwszym sezonie praktycznie kończy żywot.

Naprawdę szkoda. Tym bardziej że „Internat” podobał się widzom. W jego obronie protestowali internauci, ale decyzja o zakończeniu produkcji jednak zapadła. To była moja pierwsza od wielu lat, duża telewizyjna rola. Najbardziej zachęciło mnie do jej przyjęcia to, że postać, którą zagrałam, Elsa Lendorff, dyrektorka szkoły, przechodzi ciekawą ewolucję. Na początku widzowie poznają ją jako osobę surową, trochę zimną. Potem okazuje się, że jest wrażliwa i ukrywa rany z przeszłości. Ucieszyła mnie też możliwość pracy z młodzieżą. No i charakter tej produkcji, która różni się od typowych francuskich seriali. „Internat” to serial odważny, z elementami horroru i komedii, z aurą tajemniczości, która szczególnie mi się podoba.

Dla aktorów taka sytuacja jest pewnie frustrująca. Czuje się pani rozczarowana?

Biorąc pod uwagę, że „Internat” po jednym sezonie schodził z ekranów – tak. Ale bardziej ogólnie, jako aktorka, nie czuję się sfrustrowana. Nie analizuję swojej kariery tak bardzo pod kontem sukcesów i porażek. Myślę, że jestem w dobrym punkcie: mogę łączyć pracę w teatrze, w filmach i telewizji.

(...)

Słynie pani z wielkiej dyskrecji. Na początku kariery chętniej pani o sobie opowiadała – do momentu aż jeden paparazzi brzydko się wobec pani zachował i opublikował zrobione ukradkiem zdjęcie.

Kiedy zaczynałam karierę, byłam młoda i naprawdę naiwna. Opowiadałam o swoich uczuciach, byłam szczera – czasem za bardzo. Potem to się na mnie zemściło. Media lubią eksploatować młode aktorki. Ja nie byłam na to przygotowana. Mądrość przychodzi z wiekiem. Dziś uprawiam swój zawód i czerpię z niego przyjemność nie w blasku fleszy i nie na forum publicznym, tylko w gronie bliskich. I jest mi z tym bardzo dobrze.

Zagrała pani wiele kobiet rozdartych wewnętrznie. Zastanawiała się pani, dlaczego reżyserzy proponują jej takie role?

Nie mam pojęcia. Szczerze. Prywatnie jestem osobą bardzo zwyczajną, powiedziałabym – nudną. Chyba wszyscy mamy jakieś problemy, napotykamy trudności, musimy konfrontować się z różnymi lękami. Nie jestem wyjątkiem. Ale życie nie przekłada się bezpośrednio na postaci, które gram. Z zawodowego punktu widzenia o wiele ciekawiej jest grać bohaterki niezwykłe, przeżywające dramat. Inne, niż jestem prywatnie. W końcu na tym polega profesja aktora.

Sierpień 2010

 

 

Jej prawdziwe nazwisko brzmi: Chéres. Urodziła się 19 sierpnia 1962 roku we francuskim Neuilly-sur-Seine. Ma polskie korzenie. O karierze aktorskiej zaczęła myśleć jeszcze jako uczennica, dorastała niedaleko Cannes, które szczególnie chętnie odwiedzała w czasie trwania słynnego festiwalu filmowego.

Zadebiutowała, mając 19 lat, w „Życiu kurtyzany”. Była sensacją wczesnych lat 80. W 1982 roku trafiła na usta całej Francji po tytułowej roli w „Afrodycie” u boku Horsta Buchholza. Jeszcze większy rozgłos z powodu śmiałych scen miłosnych zyskał amerykański debiut aktorki – „Do utraty tchu” (1983), remake filmu Jean-Luca Godarda z 1960 roku. Francuskiej gwieździe partnerował jeden z największych hollywoodzkich amantów Richard Gere. W aurze obyczajowego skandalu na ekrany weszła też „Kobieta publiczna” (1984) w reżyserii Andrzeja Żuławskiego. Za rolę Ethel w tym filmie aktorka była nominowana do nagrody Cezara.

Zagrała także w thrillerze „Rok meduzy” (1984), „Cygance” (1986), biograficznym „Stradivariusie” (1989) u boku Anthony’ego Quinna i dramacie „Milena” (1991). Za rolę w melodramacie „Namiętności pożądania” (1994), do którego muzykę skomponował Zbigniew Preisner, była nominowana do kanadyjskiej nagrody Genie. Od połowy lat 90. występuje głównie w telewizji.

 

Kultura
Jeff Koons, Niki de Saint Phalle, Modigliani na TOP CHARITY Art w Wilanowie
Kultura
Łazienki Królewskie w Warszawie: długa majówka
Kultura
Perły architektury przejdą modernizację
Kultura
Afera STOART: czy Ministerstwo Kultury zablokowało skierowanie sprawy do CBA?
Kultura
Cannes 2025. W izraelskim bombardowaniu zginęła bohaterka filmu o Gazie
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku