Film nie został dobrze przyjęty, ale nawet nie z tego powodu nie zdecydowałam się zostać w Los Angeles. Byłam bardzo młoda i czułam się zagubiona w nowym mieście. Może gdyby rodzina przeniosła się razem ze mną, byłoby mi łatwiej. Żeby zamieszkać w obcym kraju i zacząć wszystko od nowa, trzeba wszystko mieć naprawdę dobrze poukładane. I trzeba mieć w kimś oparcie, a ja byłam sama. Umiem żyć na walizkach, ale to za mało, jeśli gdzieś się chce na dobre zapuścić korzenie. Miałam nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, ale po miesiącu czekania, kiedy zostało mi w kieszeni 20 dolarów i byłam coraz bardziej sfrustrowana, pomyślałam, że trzeba wracać do domu. Tęskniłam za moim paryskim, skromnym mieszkaniem. Chciałam wrócić na swoje stare śmieci, do znajomych piekarni, kafejek na rogu. Może gdybym przeniosła się do Nowego Jorku, który jest bardziej europejski, łatwiej potrafiłabym się odnaleźć. Ale w LA czułam się obco. W dodatku na każdym kroku spotykało się tam aktorki szukające pracy. W takim miejscu trudno czuć się kimś wyjątkowym.
Czy rzeczywiście kino amerykańskie różni się tak bardzo od europejskiego?
Pewnie tak, ale ja nie lubię tworzenia takich podziałów. Kino amerykańskie czerpie z kina europejskiego całymi garściami. Wielu amerykańskich reżyserów ma europejskie korzenie, dosłownie, bo przed albo po wojnie przyjechali z Europy. No i niemal wszyscy czerpią stąd inspiracje, nawet Tarantino. Nie sądzę, żeby w sztuce dało się ustanowić granice. Najróżniejsze wpływy muszą się przenikać i krzyżować. W Ameryce przemysł filmowy i telewizja mają do dyspozycji większe pieniądze – w tym sensie różnica, oczywiście, jest. Ale czy to automatycznie oznacza, że droższy znaczy lepszy? Nie sądzę. A utalentowani artyści są wszędzie.
W serialu „Internat”, francuskiej wersji hiszpańskiego pierwowzoru, grała pani jedną z głównych ról. Na festiwalu w Monte Carlo miała pani promować właśnie „Internat”, ale okazało się, że serial nie będzie dalej kręcony i po pierwszym sezonie praktycznie kończy żywot.
Naprawdę szkoda. Tym bardziej że „Internat” podobał się widzom. W jego obronie protestowali internauci, ale decyzja o zakończeniu produkcji jednak zapadła. To była moja pierwsza od wielu lat, duża telewizyjna rola. Najbardziej zachęciło mnie do jej przyjęcia to, że postać, którą zagrałam, Elsa Lendorff, dyrektorka szkoły, przechodzi ciekawą ewolucję. Na początku widzowie poznają ją jako osobę surową, trochę zimną. Potem okazuje się, że jest wrażliwa i ukrywa rany z przeszłości. Ucieszyła mnie też możliwość pracy z młodzieżą. No i charakter tej produkcji, która różni się od typowych francuskich seriali. „Internat” to serial odważny, z elementami horroru i komedii, z aurą tajemniczości, która szczególnie mi się podoba.