Wydaje mi się, że katolicyzm jest w Polsce w odwrocie, przynajmniej w dużych miastach. I że ludzie, w których to wyznanie obumarło, też zagospodarowują swój potencjał religijny na własną rękę różnymi newage'owymi montażami, czasami nieszkodliwymi, czasami zupełnie z kosmosu. Też już nauczyli się kompilować różne wątki i diety z postmodernistyczną swobodą.
Jałowa rzeczywistość, którą opisuję, podszyta jest mrocznym, radioaktywnym podwodnym śmietniskiem, z którego wieje apokalipsą.
Konstrukcja twojej opowieści też jest taka – kilka postaci zatopionych we wspólnym miejskim cieście mija się i ociera o siebie, oddziałując na swoje losy w narkotycznych wizjach sennych. Jak to pisałaś?
W momencie, gdy siadałam do pracy, miałam kompletnie inny pomysł. Ta książka wymknęła mi się spod kontroli, kiedy stworzyłam koncepcję oceanu, gdzie ulokowałam akcję wszystkich snów. Ten podwodny świat to jakby negatyw, rewers rzeczywistości, w której żyją postacie powieści. Zarzewiem całej historii była Farah, to ona wyłoniła się w pierwszej fazie zabawy językiem sztucznego tłumaczenia, którym operuję w całej książce.
Jak na moje warunki, ta książka została napisana bardzo precyzyjnie. Każdy fragment był dopracowany, spreparowany, dopieszczony aż do przesady. To była praca matematyczna, zegarmistrzowska, w której każde kółeczko musi we właściwym miejscu zaczepić o to obok, które popchnie młoteczek i tak dalej. Poprzednie książki były bardziej intuicyjne i gwałtowne. Mogę powiedzieć, że to moja najbardziej przemyślana konstrukcja fabularna.
Piszesz tak zmysłowo, makabrycznie i psychodelicznie magicznie, że aż się prosi postawić te twoje „Zabite koty" obok „Nagiego lunchu". Odpowiada ci takie sąsiedztwo?
Czytałam „Nagi lunch", ale choć sama jestem generatorką treści psychodelicznych, nie gustuję w takiej literaturze. Chociaż na przykład taki Bruno Schulz stworzył rodzaj psychodelii, którą lubię.
„Sklepy cynamonowe" mogę czytać na okrągło. To jest dzieło tak plastycznej wyobraźni, że tysiące pracowników Pixara nie dosięgną tego poziomu pewnie nigdy. Wszystko się w książkach Schulza porusza, przepoczwarza, żyje, wije. To mi przyspiesza tętno, zmienia spojrzenie.
To trudne czasy dla pisarzy. Trudno wyżyć z pisania. Tobie się to udaje. Co masz ty, czego inni nie mają?
Wydaje mi się, że pewna kontrowersja, która się za mną ciągnie od debiutu, dziwaczność tego, co robię, i fakt, że piszę nieczęsto i niechętnie. Jestem mistrzynią suspensu. Mój ostatni suspens trwał siedem lat.
W jednym z wywiadów mówiłaś, że mało kto teraz czyta i mało kto chce być pisarzem. Czytelnicy konsumują fabuły, pisarze chcą być gwiazdami. Kim jest pisarz według Masłowskiej?
Rodzaj pisarstwa, które uprawiam, jest niewyuczalny. Pisanie takich książek nie jest wyborem, który możesz podjąć. Co innego literatura użytkowa. Tu potrzebne są inteligencja, oczytanie, przyjemność z posługiwania się językiem, no i samodzielność, zdolność do działania poza systemem. Sprawne zagospodarowanie oceanów wolnego czasu jest trudne. Pisanie wymaga dyscypliny, pewnej wprawy w planowaniu dnia. To jest cecha – czasem wada – wrodzona. Nie potrafiłabym wstawać o określonej godzinie i gdzieś chodzić codziennie o tej samej porze. Ciężko mi pracować na czas.
Rodzina to też struktura. Jak żyje się z pisarzem na co dzień? To chyba najbardziej udręczony gatunek artysty.
To zajęcie często trudne i bolesne dla otoczenia. Wymaga oddalania się, ukrycia w kąciku ze swoim permanentnie złamanym sercem i wyduszaniem z niego ropy. Z praktycznego punktu widzenia to jest zawód szalenie arodzinny. Oddalanie się do wyimaginowanych światów jest formą bolesnej emigracji. Jeśli tylko uda ci się przebić przez granice, to nagle wszyscy mają do ciebie tysiąc spraw gastronomiczno-higienicznych, więc ciągle szarpiesz się między realem a fikcją, jakbyś ciągle się budziła ze snu. To tortura. Myślę, że również dla członków rodziny, kiedy na przykład są głodni.
Pisanie powoduje też różne wypaczenia charakteru. Trzeba pracować nad przycinaniem ego, bo łatwo zostać fanem samego siebie, gwiazdą rodziny. Ja nie czuję u siebie na razie tego problemu, ale gdybym miała kochającą żonę, która by mi przepisywała maszynopisy w wielu egzemplarzach, chodziła na palcach i parzyła kawę, to myślę, że mogłabym popaść w przekonanie, że jestem kimś przez duże K. Pisanie to ciągła obróbka siebie, która powoduje wieczne chybotanie się perspektywy.
A jaka jest perspektywa książki jako takiej?
Jestem przekonana, że książki osuną się do ekskluzywnej niszy. Poświęcenie wielu godzin na przeczytanie książki przynosi efekty bardzo niewymierne. Literaturze pozostaną wierni pewnie uciekinierzy od rzeczywistości. Książki są cudowną formą rozwoju, ale też powodują patologie psychiczne. Z jednej strony lektura bardzo aktywizuje świadomość, wrażliwość psychologiczną. Ale z drugiej... No cóż, znam przynajmniej kilka bardzo oczytanych osób, które mają kłopot ze zdiagnozowaniem podstawowych emocji u innych, z elementarną empatią. Są zaimpregnowani na emocje, bo nigdzie nie jest napisane, co druga osoba czuje.
Żadna intuicja nie pokaże psychiki w takim 3D jak sprawna autorka. Nauczyliśmy się polegać na pisarzach w tej kwestii. Długo poczekamy na kolejną dawkę Masłowskiej?
Nie mam pojęcia. Na razie czuję, że będę musiała ćwiczyć dużo jogi i przebywać blisko czakramów, żeby się odbudować po tym praniu medialnym. Potem trochę niezbędnego suspensu i pewnie znowu stanę na ringu.
DOROTA MASŁOWSKA
Enfant terrible współczesnej polskiej literatury. Swoją pierwszą książkę „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" opublikowała w wieku 19 lat. Jest również autorką książki „Paw królowej", za którą otrzymała prestiżową nagrodę Nike w 2006 r., oraz dwóch sztuk teatralnych pt. „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" (2006), oraz „Między nami dobrze jest" (2008). Na rynek księgarski wchodzi jej nowa powieść „Kochanie, zabiłam nasze koty".