Syreni śpiew

Dorota Masłowska uważa, że oszaleliśmy. A przynajmniej, że jesteśmy na dobrej drodze. W Ameryce, której ścieżką wiernie podążamy, już jest jeden wielki psychiatryk. Jej nowa książka jest apokaliptyczną groteską, w której główne role odgrywają zdziwaczałe mieszczuchy tak zagubione i żałosne, że aż miło.

Publikacja: 20.10.2012 01:01

Syreni śpiew

Foto: Fotorzepa, Karol Grygoruk Karol Grygoruk

Artykuł pochodzi z tygodnika "Przekrój"

Umówiłyśmy się w kawiarni nieopodal mieszkania Doroty Masłowskiej w Warszawie. Jest słoneczny październikowy dzień, więc siadamy przy stoliku w ogródku. Dorota promienieje i szeroko się uśmiecha. Wcale nie wygląda na autorkę apokaliptycznej powieści o chorobach umysłowych obywateli nadrozwiniętej cywilizacji. Tymczasem takową właśnie poczyniła. Jej najnowsza powieść „Kochanie, zabiłam nasze koty" właśnie wchodzi na rynek. Na początku rozmowa co chwilę się urywa, bo Dorota przerywa, żeby pozdrowić przechodzących sąsiadów i znajomych z dzielnicy. Wyjaśnia mi, że mieszka tuż za rogiem. A po kolejnym łyku cappuccino zaczyna tłumaczyć, jaką śmiertelną i psychotyczną pomyłką są miasta. To piękny dzień na rozmowę o implodującej rzeczywistości.

Jak to jest być Dorotą Masłowską w chwili publikacji nowej książki?

Nie aż tak źle, jak się spodziewałam. Chociaż bycie osobą publiczną to nie jest coś, do czego jestem stworzona. Tyle czasu dzieli mnie od mojej poprzedniej powieści między innymi dlatego, że nie miałam siły wziąć na mentalną klatę całego zamieszania medialnego, które publikacja książki wywołuje. Odsuwałam to od siebie tak długo, jak mogłam.

Teraz staram się nie histeryzować, traktuję to jako część pracy. Udzielam wywiadów, pozuję do zdjęć. Męczy mnie to i wypruwa, zostaje mi niewiele, gdy wracam do domu. Kilka symbolicznych komórek mózgowych, dzięki którym mogę zrobić jajecznicę, ozdobę choinkową albo poczytać córce. A w całym tym zamieszaniu staram się jeszcze obserwować, co się z człowiekiem dzieje, kiedy jest fotografowany i przepytywany.

Co się dzieje?

Dobrym modelem tego procesu jest pozowanie do zdjęć. Niby wielu fotografów jest taktownych, stara się współpracować z twoją neurozą, nie wymaga od ciebie niczego szczególnego. Ale nie uciekniesz od uśmiechu na zawołanie, przybrania korzystnego profilu, uczesania się wcześniej. Jest w tym jakaś przymilność, chęć podobania się. Nie lubię tego. Ale czasy Bizancjum w polskiej kulturze minęły; muszę przynajmniej ogłosić, że napisałam książkę, na wypadek, gdyby ludzkość była tym zainteresowana.

Dziś ludzie lubią widzieć twórcę. Często interesują się nim bardziej niż dziełem, które stworzył.

Tak, jest wyraźny trend do udosłowniania wszystkiego, do interpretacji książki przez biografię autora. Widać to nawet w poważnej krytyce literackiej. Mniej poważne media robią to w sposób całkiem otwarty i beztroski. Czytelnik ma mieć prosty klucz do całej książki: to książka o blokowisku, bo autorka jest dresiarą z blokowiska. To książka o gejach, bo jej autor sam jest gejem. To nie sprzyja wysokiej jakości umysłowej.

Dawno już nie pracowałam przy takiej medialnej obróbce książki. Zadziwia mnie proces krystalizowania się pewnej narracji o książce, pewnego schematu, w ramach którego się o niej mówi. Tworzy się zestaw skrótów myślowych, o czym ta książka jest, pytania zaczynają się powtarzać. Ważne są pierwsza recenzja czy rozmowa, bo potem wszystkie następne się do niej odnoszą. Teraz jest ten niezwykły moment, kiedy nie ma jeszcze obiegowej interpretacji i wszyscy mówią własnym językiem o książce, włącznie ze mną. Dzięki temu te różne wywiady dają mi poczucie realnego kontaktu z ludźmi, których spotykam, niezależnie od tego, czy „Koty" im się podobają, czy zupełnie nie.

Czy już powstała ta jedna jedyna prawda o twojej książce?

Już się pojawia jakiś schemat, tak.

Nie znam go jeszcze. Ciekawe, czy się wstrzelę...

No, zobaczmy, co tam wymyśliłaś.

No więc akcja dzieje się w jakiejś hybrydowej przestrzeni miejskiej. Ni to LA, ni Nowy Jork. Jednak zasadniczo Ameryka i wielkie miasto.

Cieszy mnie, co mówisz, bo wielu ludzi to udosłownia, jednoznacznie odnosi do Nowego Jorku. Tymczasem ta nazwa w książce nigdzie nie pada, to jest raczej fantazja. O ile faktycznie konstruowałam to miasto, inspirując się Nowym Jorkiem, o tyle powieściowa metropolia ma jednak kształt Warszawy. Jest wielkim amerykańskim miastem stworzonym na polskich podzespołach. Przez fantazjującego o nim Polaka.

Ale miasto nie jest tylko kontekstem. Jest też tematem.

To rodzaj gawędy o mieście. O wszechmieście. O takim nowotworze trawiącym współczesny świat, o nienaturalnej i powodującej cierpienie konstrukcji. Miasto jest złym pomysłem na życie. Miliony ludzi stłoczonych w jednej przestrzeni, żyjących w potwornej fizycznej bliskości i przez to coraz bardziej odizolowanych od siebie. Ludzi, którzy tracą zdolność nawiązania ze sobą najbardziej elementarnego kontaktu. Im bliżej, tym zimniej i bardziej obco.

Przebija przez tę książkę poczucie, że żyjemy w czasach konsumpcyjnego absurdu. Nawet nazywasz to w pewnym momencie postrealizmem. Są przyjaźń przez FB, wychowanie przez Skype'a, żel antybakteryjny i środki probiotyczne. Na ile jest to groteska kultury amerykańskiej, a na ile całego zachodniego, w tym od niedawna naszego, modelu życia?

Ameryka jest tu ściemą, takim tylko pozorem, bo nasz świat ją imituje, kopiuje w sposób świadomy, a czasem nie. My jesteśmy zawsze 10 lat w tyle, z naszej perspektywy Stany to są dalsze etapy rozwoju naszego świata. Również przez niezwykły rozwój tamtejszej kinematografii i telewizji Amerykanie dyktują nam wzorce zachowań, gesty, słowa. Nawet w warstwie estetycznej wyglądamy jak podróbka Stanów z płyty paździerzowej.

Coraz częściej też mówimy podrobioną amerykańszczyzną. To niebywałe, że nasz język, który z angielskim nie ma nic wspólnego, dał się tak łatwo zainfekować. To jest szybki i dość niespodziewany proces. Przez pierwszy miesiąc takie słowo jak „lajkowanie" brzmi potwornie obco, a po dwóch miesiącach już jest na równych prawach z tymi, które funkcjonują od iluśset lat. Zobacz, jak niesamowicie atrakcyjna jest Ameryka. Zupełnie jak tamtejsze jedzenie: wyraziste w smaku, ładne, mocno energetyczne, tuczące i niezdrowe. Dlatego Ameryka z taką łatwością wypiera pełnowartościową tkankę mentalną.

To nie jest książka o ładnych ludziach. To jest groteska o głupich wariatkach. Powiedziałabym nawet, że o wojnie dziewczyńsko-dziewczyńskiej.

Jest przede wszystkim o karleniu, marnotrawieniu się ludzkiej potęgi na bzdurę. Człowiek ma w sobie monumentalny potencjał. Może dokonać rzeczy potężnych. Tymczasem żyjąc w swoim małym, miejskim, kwaśnym światku, zaprzęga tę potężną siłę do wyszczuplania ud albo dobierania ubrań.

Człowiek zatrzaśnięty w puszce Pandory swoich idiotycznych sprawek wykonuje działania na nieistniejących liczbach; jego potencjał intelektualny i duchowy jest używany do przypadkowych rzeczy. Dość katastroficzne, ale prawdziwe.

To bardzo widać w głównej bohaterce, której wyobrażenie o przyjaźni jest zaczerpnięte z reklam o tarzaniu się po trawie i walkach na poduszki.

Tak, inspirowałam się kolegą, który zawsze był zawiedziony każdym spotkaniem towarzyskim, bo nie było walki na poduszki czy innego motywu z komedii made in USA. To też przykład, jak jesteśmy przesiąknięci tego typu wizjami. Moja bohaterka, nie mając pełnowartościowych relacji, partnera, partnerki, dziecka, cały swój potencjał emocjonalny ładuje w kulejącą relację z koleżanką – do każdego jej słowa i gestu dodaje nadbudowy, sensy, których nie było, przypisy.

Zastanawiałam się, czy ta książka byłaby fajnym filmem, i stwierdziłam, że nie. Język, jakim piszesz, jest strasznie zabawny, szyderczy, soczysty. Bez niego cała opowieść byłaby o smutnych desperatach. (tylko syren mi szkoda, chciałabym je zobaczyć na wielkim ekranie).

Ja właśnie też. Ale uważam, że ta książka jest w warstwie narracyjnej bardzo kinowa, malownicza.

Syreny mnie interesują. Pokazujesz je jako dawne piękności, które wskutek zanieczyszczeń zamieniły się w potwory. Tak się dzieje z poczuciem tożsamości emigrantów w takiej Ameryce czy to nadinterpretacja?

Nie, nie, w ogóle nie myślałam w ten sposób, chociaż to ciekawe. Rzeczywiście, Polacy na obczyźnie to pewien temat, bo to interesujące, co się często dzieje z ludźmi zawieszonymi w takiej próżni kulturowej: ani niemającymi kontaktu z kulturą własną, ani nieuczestniczącymi w tej nowej. To doprowadza do pewnego okaleczenia, spotwornienia. Ale nie interpretowałabym tak mojego oceanu.

Ten podwodny świat jest bardzo ważny, nie sposób rozważać tej książki poważnie bez brania go pod uwagę. Jałowa rzeczywistość, którą opisuję, podszyta jest mrocznym, radioaktywnym podwodnym śmietniskiem, z którego wieje apokalipsą.

I w którym pływa pretensjonalny magazyn newage'owy „YogaLife", w którym bohaterki wciąż szukają sensu własnego życia. Tym jednym magazynem spłaszczasz całą gęstą miksturę popduchowości Ameryki. Z perspektywy Polski, gdzie wszyscy wierzą w to samo lub wcale, ich lekkość w tworzeniu nowych Kościołów faktycznie wygląda podejrzanie.

Wydaje mi się, że katolicyzm jest w Polsce w odwrocie, przynajmniej w dużych miastach. I że ludzie, w których to wyznanie obumarło, też zagospodarowują swój potencjał religijny na własną rękę różnymi newage'owymi montażami, czasami nieszkodliwymi, czasami zupełnie z kosmosu. Też już nauczyli się kompilować różne wątki i diety z postmodernistyczną swobodą.

Jałowa rzeczywistość, którą opisuję, podszyta jest mrocznym, radioaktywnym podwodnym śmietniskiem, z którego wieje apokalipsą.

Konstrukcja twojej opowieści też jest taka – kilka postaci zatopionych we wspólnym miejskim cieście mija się i ociera o siebie, oddziałując na swoje losy w narkotycznych wizjach sennych. Jak to pisałaś?

W momencie, gdy siadałam do pracy, miałam kompletnie inny pomysł. Ta książka wymknęła mi się spod kontroli, kiedy stworzyłam koncepcję oceanu, gdzie ulokowałam akcję wszystkich snów. Ten podwodny świat to jakby negatyw, rewers rzeczywistości, w której żyją postacie powieści. Zarzewiem całej historii była Farah, to ona wyłoniła się w pierwszej fazie zabawy językiem sztucznego tłumaczenia, którym operuję w całej książce.

Jak na moje warunki, ta książka została napisana bardzo precyzyjnie. Każdy fragment był dopracowany, spreparowany, dopieszczony aż do przesady. To była praca matematyczna, zegarmistrzowska, w której każde kółeczko musi we właściwym miejscu zaczepić o to obok, które popchnie młoteczek i tak dalej. Poprzednie książki były bardziej intuicyjne i gwałtowne. Mogę powiedzieć, że to moja najbardziej przemyślana konstrukcja fabularna.

Piszesz tak zmysłowo, makabrycznie i psychodelicznie magicznie, że aż się prosi postawić te twoje „Zabite koty" obok „Nagiego lunchu". Odpowiada ci takie sąsiedztwo?

Czytałam „Nagi lunch", ale choć sama jestem generatorką treści psychodelicznych, nie gustuję w takiej literaturze. Chociaż na przykład taki Bruno Schulz stworzył rodzaj psychodelii, którą lubię.

„Sklepy cynamonowe" mogę czytać na okrągło. To jest dzieło tak plastycznej wyobraźni, że tysiące pracowników Pixara nie dosięgną tego poziomu pewnie nigdy. Wszystko się w książkach Schulza porusza, przepoczwarza, żyje, wije. To mi przyspiesza tętno, zmienia spojrzenie.

To trudne czasy dla pisarzy. Trudno wyżyć z pisania. Tobie się to udaje. Co masz ty, czego inni nie mają?

Wydaje mi się, że pewna kontrowersja, która się za mną ciągnie od debiutu, dziwaczność tego, co robię, i fakt, że piszę nieczęsto i niechętnie. Jestem mistrzynią suspensu. Mój ostatni suspens trwał siedem lat.

W jednym z wywiadów mówiłaś, że mało kto teraz czyta i mało kto chce być pisarzem. Czytelnicy konsumują fabuły, pisarze chcą być gwiazdami. Kim jest pisarz według Masłowskiej?

Rodzaj pisarstwa, które uprawiam, jest niewyuczalny. Pisanie takich książek nie jest wyborem, który możesz podjąć. Co innego literatura użytkowa. Tu potrzebne są inteligencja, oczytanie, przyjemność z posługiwania się językiem, no i samodzielność, zdolność do działania poza systemem. Sprawne zagospodarowanie oceanów wolnego czasu jest trudne. Pisanie wymaga dyscypliny, pewnej wprawy w planowaniu dnia. To jest cecha – czasem wada – wrodzona. Nie potrafiłabym wstawać o określonej godzinie i gdzieś chodzić codziennie o tej samej porze. Ciężko mi pracować na czas.

Rodzina to też struktura. Jak żyje się z pisarzem na co dzień? To chyba najbardziej udręczony gatunek artysty.

To zajęcie często trudne i bolesne dla otoczenia. Wymaga oddalania się, ukrycia w kąciku ze swoim permanentnie złamanym sercem i wyduszaniem z niego ropy. Z praktycznego punktu widzenia to jest zawód szalenie arodzinny. Oddalanie się do wyimaginowanych światów jest formą bolesnej emigracji. Jeśli tylko uda ci się przebić przez granice, to nagle wszyscy mają do ciebie tysiąc spraw gastronomiczno-higienicznych, więc ciągle szarpiesz się między realem a fikcją, jakbyś ciągle się budziła ze snu. To tortura. Myślę, że również dla członków rodziny, kiedy na przykład są głodni.

Pisanie powoduje też różne wypaczenia charakteru. Trzeba pracować nad przycinaniem ego, bo łatwo zostać fanem samego siebie, gwiazdą rodziny. Ja nie czuję u siebie na razie tego problemu, ale gdybym miała kochającą żonę, która by mi przepisywała maszynopisy w wielu egzemplarzach, chodziła na palcach i parzyła kawę, to myślę, że mogłabym popaść w przekonanie, że jestem kimś przez duże K. Pisanie to ciągła obróbka siebie, która powoduje wieczne chybotanie się perspektywy.

A jaka jest perspektywa książki jako takiej?

Jestem przekonana, że książki osuną się do ekskluzywnej niszy. Poświęcenie wielu godzin na przeczytanie książki przynosi efekty bardzo niewymierne. Literaturze pozostaną wierni pewnie uciekinierzy od rzeczywistości. Książki są cudowną formą rozwoju, ale też powodują patologie psychiczne. Z jednej strony lektura bardzo aktywizuje świadomość, wrażliwość psychologiczną. Ale z drugiej... No cóż, znam przynajmniej kilka bardzo oczytanych osób, które mają kłopot ze zdiagnozowaniem podstawowych emocji u innych, z elementarną empatią. Są zaimpregnowani na emocje, bo nigdzie nie jest napisane, co druga osoba czuje.

Żadna intuicja nie pokaże psychiki w takim 3D jak sprawna autorka. Nauczyliśmy się polegać na pisarzach w tej kwestii. Długo poczekamy na kolejną dawkę Masłowskiej?

Nie mam pojęcia. Na razie czuję, że będę musiała ćwiczyć dużo jogi i przebywać blisko czakramów, żeby się odbudować po tym praniu medialnym. Potem trochę niezbędnego suspensu i pewnie znowu stanę na ringu.

DOROTA MASŁOWSKA

Enfant terrible współczesnej polskiej literatury. Swoją pierwszą książkę „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" opublikowała w wieku 19 lat. Jest również autorką książki „Paw królowej", za którą otrzymała prestiżową nagrodę Nike w 2006 r., oraz dwóch sztuk teatralnych pt. „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" (2006), oraz „Między nami dobrze jest" (2008). Na rynek księgarski wchodzi jej nowa powieść „Kochanie, zabiłam nasze koty".

Artykuł pochodzi z tygodnika "Przekrój"

Umówiłyśmy się w kawiarni nieopodal mieszkania Doroty Masłowskiej w Warszawie. Jest słoneczny październikowy dzień, więc siadamy przy stoliku w ogródku. Dorota promienieje i szeroko się uśmiecha. Wcale nie wygląda na autorkę apokaliptycznej powieści o chorobach umysłowych obywateli nadrozwiniętej cywilizacji. Tymczasem takową właśnie poczyniła. Jej najnowsza powieść „Kochanie, zabiłam nasze koty" właśnie wchodzi na rynek. Na początku rozmowa co chwilę się urywa, bo Dorota przerywa, żeby pozdrowić przechodzących sąsiadów i znajomych z dzielnicy. Wyjaśnia mi, że mieszka tuż za rogiem. A po kolejnym łyku cappuccino zaczyna tłumaczyć, jaką śmiertelną i psychotyczną pomyłką są miasta. To piękny dzień na rozmowę o implodującej rzeczywistości.

Pozostało 95% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"