Ten zawód zaczął zmieniać się choćby dlatego, że do sal koncertowych wkroczyła telewizja. Wcześniej widz oglądał plecy dyrygenta, dzięki kamerze spojrzał mu w oczy. Pierwszy wykorzystał to Herbert von Karajan. Zapisy jego koncertów są majstersztykiem autokreacji. Mistrz ma przymknięte powieki, na twarzy maluje się głębia przeżyć. Muzycy ponoć śmiali się, że gdyby dyrygował, nie patrząc na nikogo, koncert musiałby zakończyć się katastrofą.
Wielki Richard Strauss mawiał: „Dobry dyrygent nie poci się nigdy, on sprawia, że to na publiczność biją poty". Na starych filmach wydaje się wręcz znudzony tym, że musi machać batutą. Im bliżej naszych czasów, tym częściej dyrygent staje się showmanem, bo występy są utrwalane przez telewizję, na DVD, pokazywane w Internecie.
– Koncert jest rodzajem widowiska – uważa Tadeusz Strugała. – Jeśli chcę uzyskać piękny dźwięk orkiestry, staram się osiągnąć to ładnym ruchem, oczywiście skutecznym. Piękno powinno wyzwalać inne piękno. A po sposobie reagowania na estradzie dyrygenta można ocenić, jakim jest człowiekiem. Występ jest jak odcisk linii papilarnej.
– Dobrym dyrygentem można zostać po sześćdziesiątce, wcześniej jedynie się terminuje – powtarzali w rozmowie ze mną członkowie Berlińskich Filharmoników. Ale gdy wkrótce potem przyszedł czas wyboru kolejnego szefa Berlińskich Filharmoników, wskazali 44-letniego Simone'a Rattle'a. Dziś dobiega on sześćdziesiątki i wygląda jak poważny ojciec 31-letniego Gustavo Dudamela, który już czwarty sezon kieruje Los Angeles Philharmonic.
– Czy nie jest pan za młody? – zapytał dziennikarz stacji CBS, gdy Dudamel podpisywał kontrakt w USA. A on błyskawicznie ripostował: – Nie jestem młody, ale stary, dyryguję od dwunastego roku życia.