– W moim przypadku historia zatoczyła koło – mówi „Rz" Arkadiusz Jakubik. – W 1985 r. wyjechałem pierwszy raz z domu pod namiot, żeby zobaczyć Dżem i Ryszarda Riedla w Jarocinie. Miałem wtedy 16 lat, mama była przerażona, że na tym festiwalu źli ludzie zabiją mnie, zhańbią, zrobią krzywdę. Jarocin to była moja nie tylko muzyczna inicjacja. Koncert Dżemu kończył wtedy festiwal, ale przedłużał się, a ja musiałem biec na ostatni pociąg, bo mama czekała w domu!
Riedel po Morrisonie
O tym, jak potoczył się tamten koncert i co potem się wydarzyło, Arkadiusz Jakubik dowiedział się dopiero z biografii Ryszarda Riedla pióra Jana Skaradzińskiego. – Po czterech godzinach grania organizator festiwalu wszedł na scenę, przerwał Dżemowi, mówiąc, że wyłączą prąd – opowiada Jakubik. – Gdy fani nie chcieli puścić Dżemu, Riedel powiedział, że kto chce dalej muzykować, może iść z nim na pole namiotowe.
W książce Skaradzińskiego jest zdjęcie kilkutysięcznego tłumu, który Ryszard Riedel prowadzi na pole namiotowe, grając na organkach.
– Oglądając to zdjęcie, plułem sobie w brodę i wyrzucałem, że jestem skończonym idiotą, bo nie zostałem wtedy do końca – mówi reżyser. – Nie pozostało mi nic innego, jak zorganizować w katowickim Teatrze Śląskim taką samą rockową procesję jak w Jarocinie.