Siedzący naprzeciwko mnie redaktor Marcin Kube, czytając „Rzeczpospolitą", nagle wybuchnął śmiechem. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, jednak on się śmiał minutę, dwie, trzy. Jakby chciał sprowokować pytanie: z czego się śmiejesz? Oczywiście nie chciał. Śmiał się śmiechem najszczerszym, niepohamowanym. Chciałoby się powiedzieć – nieskończonym.
Jego rozbawienie wywołał tekst opisujący plagę tematów kulinarnych, która trapi teraz, wzorem telewizji, światowe kino. Poszło konkretnie o jedno zdanko: o aktorze grającym „mistrza patelni".
Określenie to, popularne od dawna, opisujące mistrzów kulinarnych, od pewnego czasu brzmi co najmniej dwuznacznie. Proszę mnie zrozumieć – nie gonię za sensacją, nie chcę mnożyć na łamach sprośnych kontekstów ponad miarę, ale jeśli jeszcze inny kolega pisał niedawno o przełomowym znaczeniu pisarstwa Michaliny Wisłockiej, która uświadamiała Polaków seksualnie, to i ja chcę dodać coś od siebie.
„Patelnia" to w języku kolokwialnym miłość francuska, a konkretnie mineta. Piszę to, by w towarzystwie Okrasy, Sowy i innych nie formułować komplementów, które brzmiałyby jak erotyczna aluzja bądź propozycja. Są mistrzami innego menu!