To przypadek, ale lekturę felietonów i esejów Chłopeckiego przerwałem, by po latach znów obejrzeć „2001: Odyseję kosmiczną". I dostrzegłem zbieżność: tak jak filmowa wizja Kubricka sprzed pół wieku jest wciąż prawdziwa, tak dawne analizy Chłopeckiego odnoszą się do dzisiejszej rzeczywistości.
Tę cechę posiadają tylko ci, którzy potrafią wznieść się ponad codzienność. Zmarły trzy lata temu Andrzej Chłopecki do takich autorów należał. W środowisku muzycznym cieszył się nieprawdopodobnym autorytetem, ale do tej sztuki nie podchodził jak ortodoksyjny muzykolog. Pseudonaukowych wymądrzeń nie cierpiał. Muzykę traktował jako jedno ze zjawisk współczesności, przez nią próbował dać obraz tego, jak nasz świat się zmienia.
Obecny wybór jego tekstów z kilkudziesięciu lat (głównie prasowych) nie jest więc przeznaczony wyłącznie dla znawców muzyki. Po książkę powinni sięgnąć wszyscy, którzy lubią kontakty z ludźmi inteligentnymi i błyskotliwymi.
„Status twórcy w nieprawdopodobnie szybki sposób się demokratyzuje – pisał. – Jeszcze niedawno wybitnie elitarny, wymagający kilkunastu lat studiów, egalitaryzuje się pod naporem tworzącego i upowszechniającego swe artystyczne produkcje w internetowej sieci globalnego gminu amatorów". Dziś niemal każdy może zremiksować symfonie Haydna, zsamplować śpiew ptaków, by coś stworzyć.
Nie był fanem takiej twórczości, ale się nie oburzał. I apelował: „Wyłączcie niekiedy swego iPoda, by około godziny 5 (dla jednych jest to rano, dla innych wciąż wieczór) usłyszeć śpiew słowika naturalnego. Nie syntetycznego. Nie ściągniętego z internetu...".
Piętnował jednak to, co bezwartościowe i hucpiarskie. W okresie zachwytów nad muzyką i karierą Zbigniewa Preisnera miał odwagę głosić, że to „apologia kiczu", co dokumentował analizą jego partytur opartych na prostych zadaniach harmonicznych, „które w liceum muzycznym rozwiązuje się na międzylekcyjnej przerwie".