Rzeczpospolita: Przyjeżdża pan do nas aż na sześć występów. Skąd ta słabość do Polski?
Chris Botti: Występowałem w wielu miejscach i o każdej porze roku. Koncerty w Polsce są niczym powrót do domu. Poza Stanami Zjednoczonym w Polsce gra mi się najlepiej. Mówiłem wielokrotnie w wywiadach międzynarodowych, że nie ma lepszych fanów niż Polacy. A dziennikarze u was są lepiej przygotowani do wywiadów niż ich koledzy w pozostałych krajach. Znają moją dyskografię, utwory, biografię, a nawet producentów płyt. Zauważają wszystkie blaski i cienie mojej kariery. Kontakt z Polakami zmusza mnie do refleksji.
Koncertuje pan właściwie bez przerwy. Jazz jest wciąż popularny na świecie na tyle, że granie go zapewnia dostatnie życie?
Pamiętam pierwszy koncert w Polsce w 2001 roku, w Warszawie, w małym klubie. Z biegiem lat grywałem w Polsce w coraz większych salach, aż w końcu zacząłem zapełniać hale niczym gwiazda popu czy rocka. Nie narzekam na popularność i mam wrażenie, że jazz, gatunek wciąż elitarny, ma wielkie grono zwolenników. Muzyka jazzowa zawsze docierała do swoich zwolenników innymi kanałami niż te tradycyjne, czyli komercyjne stacje radiowe, telewizje i popularna prasa.
Pańska ostatnia płyta „Impressions" została nagrodzona Grammy w kategorii Best Pop Instrumental Album. W USA jest pan postrzegany jako artysta pop?