Ten festiwal ma swój rytuał wypracowany jeszcze podczas pierwszych krakowskich edycji. Po przenosinach do Warszawy niewiele się zmienił, co widać choćby podczas jego kolejnych inauguracji.
Tak jak zawsze były wczorajszego wieczoru w Filharmonii Narodowej: uroczyste przemówienia tłumaczone następnie na angielski, powitania licznych dostojnych gości i długie oczekiwanie na muzykę. Wreszcie została ona dopuszczona do głosu, bo na takiej imprezie powinna być najważniejsza. Zwłaszcza że na tegoroczną inaugurację festiwalu wybrano wspaniałe dzieło Beethovena – „Missa solemnis”.
To msza typowa i wyjątkowa zarazem. Powstała w ostatnim okresie życia kompozytora, kiedy wydawało się, że nie jest już zdolny do twórczego porywu. A jednak raz jeszcze Beethoven dał dowód geniuszu. Zachował klasyczny układ muzycznej mszy, ale ponieważ nie był człowiekiem przesadnie religijnym, zawarł w niej głównie obraz swoich ziemskich zmagań, nawet wówczas gdy natchnioną muzyką zbliżał się do Boga.
Kazimierz Kord, którego dawno nie oglądaliśmy w Warszawie za pulpitem dyrygenckim, nie starał się nadać dziełu mistycznego charakteru. Jego interpretację cechowała prostota, ale czasem brakowało jej siły. Nie najlepszy był początek, jakby Sinfonietta Cracovia starała się zrozumieć intencje dyrygenta. Dopiero zakończenie drugiej części – „Gloria” – przyniosło zespolenie wszystkich wykonawców, a siła Beethovena ukazała się w całej pełni, w czym zresztą ogromna zasługa chóru Filharmonii Narodowej.
Kazimierz Kord nie chciał epatować słuchaczy potęgą dźwięku. Starał się, by muzyka miała miękkie brzmienie nawet wówczas, gdy w finale dźwięki trąbek zwiastują odgłos ziemskich wojen. Piękne było liryczne solo w „Benedictus” pierwszego skrzypka krakowskiej orkiestry Roberta Kabary. Nieładnie jednak współbrzmiał z nim pozbawiony subtelności sopran Amandy Mace, co psuło zamierzony przez Beethovena efekt.