Dobiega końca pierwsza dekada XXI wieku, w której zbiorową wyobraźnią zawładnęli: mały czarodziej, raperzy, postaci z kreskówek, telewizyjni celebryci i uciekający przed komercją internauci. Równocześnie ze współczynnikiem kiczu i bylejakości w głównym nurcie kultury rósł w siłę jej drugi, wirtualny, obieg.
Idole rodzą się co chwilę, ale ich żywot jest krótki. Bo konsumpcja rozrywki przyspieszyła, a w kulturze widać efekt kompresji czasu – doświadczamy jej w biegu, pobieżnie, pozornie. Także dlatego, że jest jej za dużo – uginamy się pod naporem nowych książek, piosenek i filmów. Prawdopodobnie w kolejnej dekadzie tempo będzie jeszcze większe. A my musimy się nauczyć błyskawicznie wybierać.
W muzyce ostatnie dziesięciolecie zdominowali twórcy hip-hopu. Gatunek oderwał się od społecznych korzeni, ze sprawy sfrustrowanych czarnych chłopaków stał się światową modą, która przeniknęła inne nurty. Wszędzie słychać było mocne bity, a hiphopowi producenci zaczęli rządzić muzycznym show-biznesem. Zarobili fortuny, sprzedając muzykę, ubrania, perfumy, nawet samochody.
Dla nowej elity, nierzadko pochodzącej z nieuprzywilejowanych środowisk, hip-hop stał się drogą do emancypacji i władzy. Wszyscy, od Justina Timberlake’a po rockmanów, prosili raperów o pomoc. Jako ostatnia zrobiła to Madonna, wydany w zeszłym roku album „Hard Candy” okazał się jednak spóźnionym ruchem. Bo nowi, młodsi słuchacze byli już gdzie indziej.
Zwrócili się w stronę muzyki indie (skrót od ang. independent – niezależny) – początkowo pod tym hasłem kryły się brytyjskie zespoły gitarowe. Smukli chłopcy oferujący żywe brzmienie i zwyczajny wizerunek stali się antidotum na lukrowane, pełne przepychu i produkowane komputerowo utwory.