Gahan wszedł na scenę łódzkiej Areny powoli, kłaniał się i rozchylał marynarkę, ukazując krwistoczerwoną podszewkę. Witał się z satysfakcją zwycięzcy, jakiej nigdy nie poczują liderzy rodzących się współcześnie zespołów. Depeche Mode ma za sobą batalię, której dziś już nie trzeba, a nawet nie sposób toczyć.
Teraz w muzyce wszystko jest dozwolone – nie ścierają się subkultury, a różnice między obciachem i dobrym stylem coraz trudniej wyznaczyć. Jednak inaczej było na przełomie lat 80. i 90., gdy Depeche Mode jako pierwsza ważna grupa stworzyli unikatowe brzmienie, korzystając z syntezatorów. Budzili skrajne emocje. W oceanie gitarowego rocka ich chłodne, elektroniczne pieśni dla jednych były objawieniem, dla innych – profanacją.
Czas pokazał, że ta elektroniczna herezja była zapowiedzią wielkich zmian. Dziś Depeche Mode jawią się jako pionierzy, którzy 30 lat temu wyznaczyli standardy dla kolejnych pokoleń.
W ubiegłym roku wydali płytę, która była powrotem do początku i ukoronowaniem ich wspólnej historii. Krążek, który promują dwoma łódzkimi koncertami, nawiązuje do stylistyki new romantic i nosi tytuł: „Sounds of the Universe”, co znaczy „brzmienie wszechświata”. Gdy więc Gahan, Gore i spółka stanęli wczoraj na scenie tuż pod wielką dyskotekową kulą, na której wyświetliła się mapa globu, to tak jakby mówili: – Zdobyliśmy wszystko, co było do zdobycia.
I tak właśnie brzmieli. Koncert zaczął się od utworów z nowej płyty: „In Chains”, „Wrong” i „Hole to Feed”, poświęconych zniewalającym namiętnościom, nienasyceniu. To tematy, które przewijają się przez całą ich twórczość, a Depeche Mode są teraz w komfortowej pozycji: mogą do nich wracać, by je zgłębiać i muzycznie cyzelować. Klarowność i spójność tych kompozycji jest niezwykła.