Reklama

Triumf Depeche Mode

Brytyjczycy są w szczytowej formie. Wczoraj dali rewelacyjny koncert

Publikacja: 11.02.2010 00:01

Dave Gahan

Dave Gahan

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Gahan wszedł na scenę łódzkiej Areny powoli, kłaniał się i rozchylał marynarkę, ukazując krwistoczerwoną podszewkę. Witał się z satysfakcją zwycięzcy, jakiej nigdy nie poczują liderzy rodzących się współcześnie zespołów. Depeche Mode ma za sobą batalię, której dziś już nie trzeba, a nawet nie sposób toczyć.

Teraz w muzyce wszystko jest dozwolone – nie ścierają się subkultury, a różnice między obciachem i dobrym stylem coraz trudniej wyznaczyć. Jednak inaczej było na przełomie lat 80. i 90., gdy Depeche Mode jako pierwsza ważna grupa stworzyli unikatowe brzmienie, korzystając z syntezatorów. Budzili skrajne emocje. W oceanie gitarowego rocka ich chłodne, elektroniczne pieśni dla jednych były objawieniem, dla innych – profanacją.

Czas pokazał, że ta elektroniczna herezja była zapowiedzią wielkich zmian. Dziś Depeche Mode jawią się jako pionierzy, którzy 30 lat temu wyznaczyli standardy dla kolejnych pokoleń.

W ubiegłym roku wydali płytę, która była powrotem do początku i ukoronowaniem ich wspólnej historii. Krążek, który promują dwoma łódzkimi koncertami, nawiązuje do stylistyki new romantic i nosi tytuł: „Sounds of the Universe”, co znaczy „brzmienie wszechświata”. Gdy więc Gahan, Gore i spółka stanęli wczoraj na scenie tuż pod wielką dyskotekową kulą, na której wyświetliła się mapa globu, to tak jakby mówili: – Zdobyliśmy wszystko, co było do zdobycia.

I tak właśnie brzmieli. Koncert zaczął się od utworów z nowej płyty: „In Chains”, „Wrong” i „Hole to Feed”, poświęconych zniewalającym namiętnościom, nienasyceniu. To tematy, które przewijają się przez całą ich twórczość, a Depeche Mode są teraz w komfortowej pozycji: mogą do nich wracać, by je zgłębiać i muzycznie cyzelować. Klarowność i spójność tych kompozycji jest niezwykła.

Reklama
Reklama

Z perspektywy lat łatwiej docenić Depeche Mode za treść utworów, za lapidarne i bezpretensjonalne teksty, których bohaterami jesteśmy my. Dwadzieścia piosenek zagranych w Łodzi to przegląd pragnień, lęków, marzeń i cierpień.

Po trzech dekadach Gore i Gahan mogą sobie pogratulować stworzenia własnego uniwersum. „Walking in My Shoes” brzmi jak coraz ważniejsze pytanie o to, czym jest moralność. Gdy Gahan śpiewał „Precious”, czas się zatrzymał – ani on, ani piękna ballada o kruchości uczuć się nie zestarzały. A mroczna „Miles Away” potwierdza, że zespół trzyma rękę na pulsie, bo sportretowanych w niej ludzi – spragnionych uczuć, ale zamkniętych i dalekich – przybywa.

Gahan nigdy nie pozował na proroka i może dlatego czas służy mu lepiej niż dziwaczejącemu Bono. Lider Depeche Mode ma też inną przewagę nad wszystkimi liderami świata – wspaniale tańczy.

Gahan wszedł na scenę łódzkiej Areny powoli, kłaniał się i rozchylał marynarkę, ukazując krwistoczerwoną podszewkę. Witał się z satysfakcją zwycięzcy, jakiej nigdy nie poczują liderzy rodzących się współcześnie zespołów. Depeche Mode ma za sobą batalię, której dziś już nie trzeba, a nawet nie sposób toczyć.

Teraz w muzyce wszystko jest dozwolone – nie ścierają się subkultury, a różnice między obciachem i dobrym stylem coraz trudniej wyznaczyć. Jednak inaczej było na przełomie lat 80. i 90., gdy Depeche Mode jako pierwsza ważna grupa stworzyli unikatowe brzmienie, korzystając z syntezatorów. Budzili skrajne emocje. W oceanie gitarowego rocka ich chłodne, elektroniczne pieśni dla jednych były objawieniem, dla innych – profanacją.

Reklama
Kultura
Córka lidera Queen: filmowy szlagier „Bohemian Rhapsody" pełen fałszów o Mercurym
Kultura
Ekskluzywna sztuka w Hotelu Warszawa i szalone aranżacje
Kultura
„Cesarzowa Piotra”: Kristina Sabaliauskaitė o przemocy i ciele kobiety w Rosji
plakat
Andrzej Pągowski: Trzeba być wielkim miłośnikiem filmu, żeby strzelić sobie tatuaż z plakatem do „Misia”
Patronat Rzeczpospolitej
Warszawa Singera – święto kultury żydowskiej już za chwilę
Reklama
Reklama