– Przeżyliśmy całkowitą deklasację. A jednak bieda plus pełna anonimowość dały nam uczucie wolności, ja miałam 35 lat, Eustachy 45, rozpoczęcie życia na nowo w takim wieku było czymś bardzo pociągającym – wspomina Ptaszkowska.
Kiedy kończy im się wiza, idą do zaprzyjaźnionego krytyka sztuki, by wsparł ich prośbę o przedłużenie pobytu odpowiednim listem. Eustachy wciska do torby parę odbitek z cyklu „6 metrów przed Paryżem". Gasiot Talabot ogląda zdjęcia i jednym telefonem zapewnia wystawę w Musee des Arts Decoratifs.
Jego kariera w Paryżu miała kształt sinusoidy. Od wielkiego sukcesu po biedę i depresję. Pierwszy wielki sukces to „6 metrów...", wystawa pojechała do Bolonii, Sztokholmu, Montrealu... – Media rzuciły się na niego: wywiady, recenzje. Tyle że on nie umiał tego wykorzystywać, a dziś sukces niepielęgnowany szybko przemija – mówi Ptaszkowska. – Nigdy nie mówił o sobie: artysta. Uważał się za obserwatora, który naciska migawkę. Obce było mu robienie ze sztuki świętości. Powtarzał, że cykl „6 metrów..." mógł zrobić każdy.
Drugi strzał to był projekt „Światła Chartres" w 1990 roku. Kossakowski zafascynowany upływem czasu jeździł parę lat do katedry w Chartres i zamiast wspaniałych witraży fotografował refleksy świetlne błądzące po posadzkach, podłodze... Wspaniały album z tych zdjęć, mimo że kosztował 800 franków, co było równowartością niewielkiej miesięcznej pensji, rozszedł się błyskawicznie. I znowu recenzje, wywiady, zaproszenia, w tym do legendarnego telewizyjnego programu Bernarda Pivota. Prowadzący „Atmosphere" dopatruje się w fascynacji światłem mistycyzmu, chce zrobić z Kossakowskiego poszukującego Absolutu fotografa z Polski. Ten zaprzecza: „Po prostu co trzy tygodnie dawałem kościelnemu pięć franków, żeby mnie wpuszczał do katedry". Pivot szybko kończy program.
Na co dzień pracował w Centre Pompidou jako fotograf archiwista. Dopiero co oddany do użytku wielki gmach przytłaczał go, frustrowały obowiązki poniżej możliwości, dobijała biurokracja. – To był czas, kiedy na kierowniczych stanowiskach ulokowano żony prominentnych polityków, które nie miały pojęcia o sztuce. Śmiał się, że uciekając z Warszawy od socjalizmu, trafił w Paryżu do instytucji, która biła na głowę PRL-owskie absurdy. W rozpoznaniu lekarskim wprost napisano, że praca w Pompidou stała się przyczyną depresji, na którą się leczył – mówi Ptaszkowska. Eustachy Kazimierz hr. Korwin-Kossakowski z Kossaków h. Ślepowron pochodził z arystokratycznej rodziny, posiadającej pałace w Warszawie i wielkie majątki na Litwie. – Jeżeli czegoś nie znosił, to, jak mówił burżuazyjnej mentalności: snobizmu, kultu posiadania, wywyższania się... Zamiast tego wolał prowokację, kpinę z dobrych manier...
Jeszcze w Warszawie do jego siostry Zofii odezwała się rodzina Kossakowskich z Francji, którzy odkryli, że Józef Korwin-Kossakowski, który był generałem Napoleona I, to ich wspólny przodek. – Kiedy przyjechaliśmy do Paryża, rodzina ta nam pomogła. Zapewnili jakieś małe mieszkanie, trochę kontaktów. Kiedy było już bardzo źle, lubiliśmy sobie wyobrażać, że przychodzi list, który zmienia nasze życie. I pewnego dnia tak się stało. Był to list ambasadora Turcji we Francji. Pisał w imieniu jednego z ministrów tureckiego rządu, który twierdził, że Eustachy jest jego dalekim krewnym i zapraszał go do Stambułu. Brzmiało to wszystko jak bajka. Eustachy cieszył się jak dziecko, opowiadał o tym wszystkim, ale na list nigdy nie odpowiedział – opowiada Ptaszkowska. W 2000 roku, na rok przed śmiercią, zapytany, czy porządkuje swoje gigantyczne archiwum, które jest jednym z najcenniejszych zbiorów zdjęć w XX-wiecznej sztuce, odpowiedział: „Albo będę siedział pięć lat i je opracowywał, albo będę robił zdjęcia, aż umrę. I wolę to drugie".