Jej płyty biją rekordy sprzedaży, bo Cecilia Bartoli rozpala namiętności. Ma rzesze fanów i przeciwników, ci drudzy też nie przepuszczą żadnej okazji, by posłuchać jej śpiewu, choćby po to, by utwierdzić się w niechęci do nader ekspresyjnych interpretacji. Ponadto starannie dobiera repertuar, zaskakując słuchaczy muzycznymi odkryciami.
Maria, której imię jest tytułem albumu, to najsłynniejsza śpiewaczka z początku XIX w. Maria Malibran żyła 28 lat, zmarła w 1836 r. w wyniku ran odniesionych w wypadku. Jej kariera trwała zaledwie 11 lat, wystarczyło jednak, by podbić publiczność Francji, Anglii czy Ameryki i przejść do historii muzyki. Legendę podbudowały uczuciowe burze: małżeństwo ze znacznie starszym francuskim kupcem i romans z belgijskim skrzypkiem, którego zdołała poślubić krótko przed śmiercią.
Maria Malibran to jedna z pierwszych supergwiazd opery. Zapewne z trudem dopasowałaby się do wymogów współczesnego teatru, w którym najczęściej rządzą reżyserzy i dyrygenci. Śpiew był dla niej formą popisu, włączała do cudzych oper skomponowane przez siebie efektowne arie. Ale też zapewne potrafiła wzruszać, wcielając się w cierpiące z miłości bohaterki.
Nigdy się nie dowiemy, jak śpiewała. Możemy też jedynie się domyślać, że w jej styl świetnie się wczuła Cecila Bartoli, wydobywszy z zapomnienia fragmenty oper takich twórców jak Persiani, Rossi czy Manuel Garcia (ojciec Marii, która nazwisko Malibran miała po mężu). Łka pięknie, kipi namiętnościami, wybucha gniewem, a zwłaszcza rewelacyjnie bawi się dawną estetyką śpiewu. Żartobliwa aria z tyrolskim jodłowaniem, dziarska piosenka wojskowa „Rataplan” czy wielka aria „Infelice” skomponowana dla pięknej Marii przez Mendelssohna to wokalne klejnoty.
Nowa płyta Cecilii Bartoli zawiera też coś bardziej istotnego. Artystka zmierzyła się na niej z wielkim romantycznym repertuarem belcantowym, którego wcześniej unikała.