Teraz do kompletu najważniejszych kobiet we współczesnym soulu brakuje nam już tylko wizyty Jill Scott oraz Joss Stone, młodziutkiej Angielki, którą z Angie Stone, mimo zbieżności nazwisk, nic nie łączy. Angie, choć odniosła mniejszy sukces niż wymienione wyżej wokalistki, dorównuje im talentem. Jej występ 2 lutego w Sali Kongresowej najpewniej będzie wydarzeniem.
Karierę zaczynała w kościele baptystycznym w Karolinie Południowej. Ale w młodości nie muzyka fascynowała ją najbardziej. Wolała sport i pisanie wierszy, w liceum dostała nawet koszykarskie stypendium. Potem dorabiała jak mogła, żeby zdobyć pieniądze na nagranie pierwszych utworów w wersji demo.
Mimo tych wczesnych prób światowy rozgłos zyskała dość późno. Angela Lavern Brown, bo tak nazywa się naprawdę, śpiewała w żeńskich grupach hiphopowych, ale pierwszym poważnym zadaniem były chórki na krążku Lenny’ego Kravitza „5”.
Ceniono ją w branży nie tylko jako wokalistkę, ale i autorkę utworów. Napisała część piosenek na pierwsze dwa albumy neosoulowego wokalisty D’Angelo. Jednak pierwszy solowy album „Black Diamond” wydała w 1999 r. – miała wtedy 38 lat. Dla jej koleżanek śpiewających pop ten wiek oznacza schyłek kariery, ale w soulu obowiązuje zasada, że prawdziwą diwą może być tylko kobieta, która wiele przeżyła. Gdy Stone przekroczyła czterdziestkę, ukazał się drugi krążek, a na nim przebój „Brotha”. Trzecia płyta „Stone Love” była już wielkim hitem. Stone często wykorzystuje w utworach elementy hip-hopu i fragmenty starych piosenek.
Bilety na jej warszawski koncert będą w sprzedaży od 12 listopada.