Ich wizerunek – sądząc ze zdjęć zdobiących albumy – opracowano według tego samego wzoru: żadnych aluzji sugerujących, że zajmują się elitarną, poważną sztuką. Wyglądają jak typowi dzisiejsi trzydziestolatkowie, którzy nad elegancki garnitur przedkładają niezobowiązujący T-shirt, sweter lub pomiętą marynarkę. Meksykanin Villazon prezentuje się bardziej naturalnie, Kaufmann, choć Niemiec, wystylizowany został na latynoskiego macho i zapewne dlatego może mieć u płci pięknej przewagę.
Płyty ukazują się w ważnym dla obu momencie. W ciągu ostatnich lat zrobili oszałamiające kariery, pragnąc przy tym udowodnić, że mogą zaśpiewać właściwie wszystko. Sporo ich to kosztowało. Przemęczony Rolando Villazon w ubiegłym roku zerwał kontrakty i zrezygnował z występów, teraz zaczyna wracać na scenę.
Niemiecki idol Jonas Kaufmann wydaje się bardziej odporny, ale i on miewa kłopoty z utrzymaniem wysokiej formy, bo zbyt szybko z tenora lirycznego postanowił się przeistoczyć w specjalistę od ról dramatycznych.
Tę artystyczną dwoistość Kaufmanna dobrze oddaje płyta „Romantic Arias”. To typowy miks operowych przebojów wziętych z bardzo różnych półek. Verdi sąsiaduje z Wagnerem, subtelny Gounod z ponurym Weberem, a melodyjny Puccini z przyciężkawym Berliozem.
Rolando Villazon jest bardziej oryginalny. Na płycie „Cielo e mar” („Niebo i morze”) umieścił fragmenty z oper zapomnianych Włochów (Mercadante czy Pietri), a nawet Brazylijczyka Gomesa. Jeśli zaś wciela się w bohaterów Verdiego, to tych mniej znanych: z „Simona Boccanegry” i „Luisy Miller”.