Czas spędzony z albumem „Hard Candy” jest mordęgą – przypomina 60 minut walenia pięścią po głowie. W nielicznych utworach Madonna zdołała ocalić resztki siebie, w pozostałych nie miała nic do gadania. To ostatnie, czego można się spodziewać po artystce słynącej z tupetu i obsesji na punkcie bycia numerem jeden.
Już w promującym singlu „4 Minutes” występuje zaledwie w roli gościa. Najważniejszy jest ciężki rytm, czyli znak firmowy producenta Timbalanda. Śpiew został sprowadzony do pojedynczych fraz. Uchowało się tylko kilka typowych dla Madonny życiowych przestróg, Timbaland powinien wziąć sobie do serca szczególnie jedną: „Droga do piekła wybrukowana jest dobrymi intencjami”.
Tytułowe cztery minuty, choć nużące, można jeszcze znieść, ale trwającą sześć i pół minuty „Incredible” lepiej ominąć. Na chwytliwą i bezpretensjonalną melodię zwaliły się hałaśliwe bity, przez które głos Madonny przeciska się z trudem. Wersy o niesamowitych, metafizycznych doznaniach, zagłusza jazgot będący ich całkowitym przeciwieństwem. W innej aranżacji byłaby to ciekawa piosenka.
Intrygującą i tajemniczą balladą mogła być też „Devil Wouldn’t Recognize You”. Mogła, gdyby Timbaland nie wepchnął jej w toporny kostium. Znów ciężki, zimny rytm i koszmarne cyfrowe imitacje syntezatorów, które może pasują do rapera z gangsterską przeszłością, ale nie do królowej popu.
Madonna jest od 25 lat na topie nie dlatego, że prowokuje. Przetrwała, bo pisze dobre kompozycje – melodyjne i wyraziste. Ma też talent do szczerych, lapidarnych tekstów, z którymi żaden producent nie obszedł się dotąd równie ordynarnie. „Devil... ” jest mroczną i wciągającą historią na miarę tych z obsypanego nagrodami w 1998 r. albumu „Ray Of Light”. Wtedy jednak Madonna powierzyła piosenki świetnemu fachowcowi – Williamowi Orbitowi. Teraz zaufała niewłaściwym ludziom.