Wolałem grę w kapsle

Na moim osiedlu było paręnaście klatek schodowych i wszyscy spotykali się na podwórku. Kiedy w maju rozpoczynał się kolarski Wyścig Pokoju – zaczynała się też gra w kapsle - opowiada Kazik Staszewski.

Aktualizacja: 14.06.2008 14:39 Publikacja: 14.06.2008 02:05

Wolałem grę w kapsle

Foto: Forum

Rz: Wydałeś „Niepiosenki”, opasłą, siedmiusetstronicową książkę z felietonami, czyli czujesz jeszcze przynależność do cywilizacji Gutenberga?

Czuję, ale sposób prezentowania informacji, kultury i sztuki zmienił się na moich oczach. Kiedyś czytałem sporo, w porównaniu z tym co obecnie – bardzo dużo. Teraz tylko dobra książka wciąga mnie do końca. Częściej porzucam lektury w trakcie, co kiedyś w ogóle mi się nie zdarzało. Im jestem starszy, tym bardziej szkoda mi czasu na coś słabego. Ale pewnie też przyzwyczaiłem się do treści podawanych w przystępny, lekkostrawny sposób. A książka wymaga wysiłku i czasu, którego permanentnie nam brakuje. Dlatego lektury znalazły się w końcówce peletonu.Prześcignęły je gazety i filmy, którym nie towarzyszy już rytuał chodzenia do kina. Kiedyś niedzielne wyjście z mamą na film było świętem, na które czekało się cały tydzień. Po wejściu DVD – filmy spowszedniały.Wszystko się zbanalizowało. Nawet zdjęcia. Kiedy oglądam stare rodzinne albumy – widać, jak przygotowywano się do ujęcia. Teraz pstryka się cyfrówką, a magia gdzieś wyparowała.

Polskich rockmanów trudno spotkać w teatrze. A ciebie?

Byłem w marcu w Teatrze Polonia Krystyny Jandy na spektaklu „Ucho, gardło, nóż” Vedramy Rudan. Ale jeśli chodzi o teatr, mam problem – kłopoty ze słuchem. Muszę siedzieć blisko sceny, bo niektórzy aktorzy, niemający za dobrej emisji głosu, są dla mnie niesłyszalni. Pamiętam „Napis” w Teatrze Współczesnym, w którym grają Marta Lipińska, Krzysztof Kowalewski i Leon Charewicz. Oni mogą mówić szeptem i nie mam problemu, żeby ich zrozumieć. Słuchając młodych, muszę się wytężyć.

Założę się, że filharmonia jest ostatnim miejscem, gdzie chodzi gwiazda rocka.

Chodzę rzadziej, ale bywam w tych najlepszych, za granicą. Niedawno byłem w Nowym Jorku w Lincoln Center na „Requiem” Mozarta i „Mszy koronacyjnej”. Bardzo je lubię, ale w mocnych wykonaniach, takich jak pod dyrekcją von Karajana z 1966. W Nowym Jorku grali kameralnie, dlatego niespecjalnie się zachwyciłem. Byłem też ostatnio w Filharmonii Wiedeńskiej. A w warszawskiej... chyba ostatnio jako dziecko.

Co przeczytałeś ostatnio od deski do deski?

„Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki” Llosy.

A ma dla ciebie znaczenie, że pozycja jest z górnej półki?

Odkąd pamiętam albo coś było dla mnie dobre, albo złe. To jest dla mnie jedyny wyznacznik wartości, oczywiście subiektywny.

Pamiętasz swoją pierwszą lekturę?

Zacząłem od „Piotrusia Pierwszaka” Mieczysławy Buczkówny, fragmentami znam go na pamięć do dziś. Potem był „Piotruś zuch”. Miałem „Bajki” Andersena z ilustracjami Szancera.

Pamiętam, że „Dziewczynka z zapałkami” wk.... ła mnie swoją nieporadnością, chodzeniem bosymi nogami po śniegu. Współczucia żadnego nie wzbudzała. Czytałem też „Baśń o stalowym jeżu” Brzechwy.

Kontakt z popkulturą zaczynał się zazwyczaj dla twojego pokolenia od komiksowej historyjki dołączonej do gumy balonowej zwanej donaldówą. Z tobą było podobnie?

W moje ręce wpadły najpierw polskie komiksy kryminalne z serii „Ryzyko”, wcześniejsze od „Kapitana Żbika”. Kiedy czytałem zeszyty „Ścigać Fiata 03-17 WE” czy „Tajemnicę ikony” – „Ryzyko” już było historią.

Premiera była w 1967 r.

Kiedy chodziłem do podstawówki, wyszedł „Kloss” i „Podziemny front” o Batalionach Chłopskich i Armii Ludowej. Ale komiks nie był wcale ogólnie dostępnym towarem, nawet polskie rozchodziły się szybko. A o „Tarzana” – o którym mówiło się „Tażan”, „Flipa i Flipa”, „Metamorpho” czy „Miracleman” trzeba było powalczyć. Przenikały na czarny rynek, bo – czego dowiedziałem się później – w Polsce drukowano wydania dla Skandynawii, zarabiano w ten sposób dewizy. Serie, o których mówię, miały szwedzkie i norweskie teksty w dymkach. Można je było kupić na bazarach i w komisach. Kosztowały 10 – 15 zł. Niemało. Ja miałem łatwiej, bo mój tata mieszkał we Francji i przysyłał mi masę „Tarzanów”.

Byłem podjarany na komiksy także jako dorosły facet. Gdy dowiedziałem się, że są trzy części „Ryzyka” w idealnym stanie za 500 zł w komisie, nie zastanawiałem się ani chwili, i kupiłem. Teraz są u syna, bo ma bardziej bogobojny stosunek do komiksów.

Piszesz w „Niepiosenkach” o sposobach wchodzenia do kina na filmy dozwolone od lat 18. Dziś dla nastolatków to kompletny kosmos.Erotyka, a nawet porno, jest wszędzie.

Ale kiedy poszedłem z moimi chłopakami na film „Poniedziałek” z Kukizem i Bolcem – nie wpuścili nas. Zdziwiłem się, to było jednak jednostkowe zdarzenie. W moich czasach krążyły legendy na temat kolegów, którym udało się dostać na „Dzieje grzechu”. Zazdrościłem tym, którzy wyglądali dojrzalej. Po wielu próbach dostałem się na ten film doSkarbu, w gmachu Ministerstwa Finansów. Łatwo było przeniknąć na widownię Palladium. Najgorzej było w Atlanticu.

Ja wchodziłem na filmy dla dorosłych w Zdrowiu w Ministerstwie Zdrowia i Kulturze.

Mieszkałem na Niecałej i do obu kin też miałem blisko. W Kulturze byłem pierwszy raz na filmie od 18 lat, ale jeszcze z mamą. To było „Przepraszam, czy tu biją?”. Na drugi dzień wymogłem, żeby iść na „Ojca chrzestnego 2”. Wtedy zeznania przed komisją senacką mocno mnie wymęczyły. A dziś uważam tę część za lepszą od pierwszej. W kinie Czerniaków, które było zwykłą budą, biegały szczury. Szybko je zamknęli. Na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej była Czajka. Pamiętam drewniane krzesła i lokalną ekipę, której boss chciał zademonstrować siłę bicepsów i podniósł choinkę pod sufit, co spowodowało, że pospadała większość ozdób. Ciekawa była historia ze szwedzkim filmem „Człowiek, który przestał palić”. Sprowadzono go jako agitkę dla młodzieży, żeby nie truła się papierosami. Temat był mało atrakcyjny, ale film był oparty na zasadzie, że suma nałogów jest wartością stałą i bohater, żeby nie palić, pogłębiał swoje życie erotyczne. Mój szósty seans uświetniła wycieczka Azjatów z jednej z republik radzieckich w marynarkach obwieszonych medalami.

Kiedy na ekranie pojawił się szwedzki napis, wszyscy myśleli, że to koniec, i zaczęli wstawać z miejsc. A to był zwiastun raju, w którym niepalący mogli sobie biegać na golasa. Wycieczka była bardzo niezadowolona, że wszyscy zasłonili ekran. Wzywali do siadania. Pamiętam, że w PRL była taka paranoja, żeby nikt wysoki nie usiadł bliżej ekranu.

Sytuacja z „Misia”.

Były też kina ekskluzywne, jak Skarpa, Moskwa, Sawa, no i oczywiście Relax...

Żadne z nich już nie istnieje.

... do którego tata kolegi zdobył dwa bilety na pokaz dwóch części „Potopu” trwających prawie 6 godzin. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie na miejscach 2 i 3. To dopiero był relaks.

Kupujesz popcorn, idąc na film?

Sobie nie. Kupowałem dzieciom i to im zostało. Syn Janek, chociaż jest weganinem, bardzo przestrzega diety, nie je żadnych fast foodów, ale popcorn jest wyjątkiem.

Piszesz o programach dla dzieci. Zaczynały się w poniedziałek o 16.40 „Zwierzyńcem” z panem Sumińskim, który opowiadał o zwierzątkach.

Po latach dowiedziałem się, że był myśliwym. Chodził po lasach ze strzelbą i pruł do zwierząt, a potem nagrywał kawałki do „Zwierzyńca”. Programy dziecięce oglądałem dla filmów z wyjątkiem „Poryna Telesfora”, ale wtedy naprawdę byłem mały. Zygmunta Kęstowicza jeszcze nie było. Występował Maciej Damięcki.

W „Teleranku” był kącik „Niewidzialnej ręki” z hasłem „Niewidzialna ręka to także ty”.

To nie było w niedzielę, tylko w sobotę... A nie – jednak w niedzielę, bo przecież w sobotę chodziło się do szkoły!

W sobotę po locie Hermaszewskiego była „Orbita, telewizja młodych kosmonautów”.

Tego już nie oglądałem, wolałem grę w kapsle.

Przypomnijmy, że w kapslach od butelek pisało się nazwisko kolarza. Można też było nalać stearyny do środka i przylepić papierową koszulkę na sreberku. Kapsel pstrykało się palcem po trasach narysowanych kawałkiem cegły na chodniku bądź asfalcie.

To była część bogatego życia podwórkowego, którego – co obserwuję ze zgrozą – dzisiaj nie ma. Na moim osiedlu było paręnaście klatek schodowych i wszyscy spotykali się na podwórku. Kiedy w maju rozpoczynał się kolarski Wyścig Pokoju – zaczynała się też gra w kapsle. Trwała do końca roku szkolnego.

Młodzi ludzi wpadają dziś w ciąg telewizyjno-komputerowy. Byłeś niewolnikiem elektronicznych mediów?

To, że oglądałem dwa programy w telewizji, o niczym jeszcze nie świadczy. Trudno było wpaść w nałóg. O północy grano hymn i „dobranoc”. Teraz leci sieczka 24 godziny na dobę i z telewizora leje się rzyg. Ze zdziwieniem zauważam, że niektórzy rodzice stosują go jako uspokajacz dla dzieci. Mnie w takich sytuacjach nikt nie sadzał przed ekranem. Były oczywiście wydarzenia przez swoją wyjątkowość długo wyczekiwane. Na przykład „Studio 2” z fragmentem koncertu Jethro Tull, chociaż to były trzy, może cztery piosenki na krzyż. Albo „Cosmos 1999”. Widziałem to niedawno. To jest taka chała, że trudno sobie wyobrazić. A wtedy – biegło się ze szkoły do domu, żeby zdążyć.

Jakie miałeś telewizory?

Pierwszym odbiornikiem był Szmaragd, a potem Ametyst z zielonym przyciskiem. I długo nam służył.

Jowisza kupiliśmy, jak byłem na studiach. Mama dostała go w czasie kompletnej padaczki zaopatrzenia. Przez parę miesięcy chodziła do sklepu odhaczać się na społecznej liście. W końcu, przed wybuchem strajku studenckiego w 1981, to musiał być październik, powiedziała, że może odebrać telewizor. Poszliśmy z kolegą, przynieśliśmy go z Domu Towarowego Junior, za co mama dała nam pół litra wódki Bałtyckiej. Nie wiedziała, co zaczyna. Telewizory kolorowe były już wcześniej – ruskie Rubiny. Ale trzeba było z nimi walczyć o kolor i podobno wybuchały. Jowisz to już była westowa jakość!

Czy załapałeś się na pocztówkowy szał, o którym śpiewa Perferct w „Autobiografii”?

Nie. Miałem je, ale po kimś.

Pierwszą zagraniczną płytę kupiłeś za 600 zł, gdy pensja wynosiła 2 – 3 tysiące zł.

Bo albumów zagranicznych w oficjalnym obiegu nie było. Zacząłem chodzić na pchle targi, kiedy jeszcze się nie wymieniałem, tylko po to, żeby popatrzeć na płyty. Na początku na Mariensztat. Płyty zacząłem kupować na Wolumenie, na Bielanach. Potem jarmark przeniesiono na Kępę Potocką. Później była Skra i giełda płytowa w Hybrydach we wtorki, gdzie handlowały te same ekipy co na niedzielnych jarmarkach. Pamiętam, jak wyszły dwie zachodnie płyty z prawdziwego zdarzenia ABBA „Waterloo” i „Procol’s Night” Procol Harum po ich wizycie.

A pierwszą, jaką miałeś?

„Nikifor” No To Co. To było jeszcze w przedszkolu.

Jako przedszkolak tańczyłem przy „Opolskich dziouchach”.

To był pierwszy numer. Potem tata mi przysłał „Biały album” Beatlesów w pięknym wydaniu ze zdjęciami i plakatem.

Płyty słuchałem na adapterze Bambino, aż wszystko się rozpadło. Jak byłem we Francji, dostałem od ojca „Magical Mystery Tour”, a mama Louisa Armstronga. Zabrałem jej szybko płytę. No, a po śmierci ojca odziedziczyłem całą jego kolekcję z francuską piosenka, której nie słuchałem. Miałem komfortową sytuację płytową również dlatego, że siostra mojej mamy mieszkała w Anglii. Będąc u niej, uzbierawszy trochę funciaków, mogłem sobie kupić kilka płyt.

Czy teraz płyta jest dla ciebie wartością, czy wolisz MP3?

W ogóle nie korzystam z MP3 ani z muzyki z Internetu. Raz dlatego, że to kradzież, a dwa, bo MP3 słabo gra. Mam dobry sprzęt i wiem, co to jest dobra jakość. Płyta kompaktowa też mnie nie zadowala. Cieszę się z powrotu analogów. Miałbym ich drugie tyle co teraz, tylko zacząłem wszystko wyprzedawać, kiedy zostałem punkowcem. Handlarze w Hybrydach strasznie mnie robili w trąbę.

Najbardziej spektakularna moja porażka wiąże się z niespełnioną prośbą do angielskiej cioci. Chciałem od niej dostać „The Dark Side of The Moon”, ale była oszczędna, płyta właśnie wyszła, pewnie kosztowała ze 3 funty – dlatego w zamian przywiozła mi składankę Floydów z serii „Masters of Rock”. Byłem załamany.

Kiedy zacząłem się wyprzedawać, puściłem krążek za 400 zł. Po latach, przeglądając w 1983 r. katologi kolekcjonerskie, zobaczyłem, że album był wart 800 niemieckich marek! Dziś mam z sześć półek winyli.

A synowie?

Starszemu pokazałem kiedyś adapter. „No, fajny”, powiedział, „ale jak się tym piosenki zmienia?!”. „No wiesz, trzeba ramię podnieść i przełożyć igłę”. „Ręcznie?”. Był zdegustowany. Ale ostatnio mówił, że nie wyobraża sobie, jak można słuchać muzyki z kompaktów.

Przyznałeś się przy okazji wydania zbioru felietonów do prób prozatorskich. Czy to rezultat nudy na zajęciach z socjologii?

To niedokończony rozdział mojej twórczości, ledwo rozpoczęty. Twardy orzech do zgryzienia, mimo że teraz przeżywam renesans młodzieńczej energii i dobrych fluidów. Chciałbym więcej pisać, a jest dla mnie niepojętą historią, żeby usiąść na 6, 8 godzin i pisać. Mam 45 lat, a czas płynie szybko, mam go coraz mniej.

Felietony to owoc pisania przez kilkanaście lat, ale krótkich form. Od tego postanowiłem zacząć. Sam lubię czytać krótkie formy – Rafała Ziemkiewicza czy Macieja Rybińskiego, a ze starszych – Stefana Kisielewskiego czy Janusza Głowackiego. W muzyce jestem pewny swego, jeśli chodzi o pisanie – będę obserwował reakcje na „Niepiosenki”. Może zyskam argument, żeby usiąść i dokończyć trzy rozgrzebane opowiadania. Jedno z nich – „Upadłem” – jest pisane strumieniem świadomości, rozpoczyna się od sytuacji, że budzę się pijany w piwnicy, nie wiem, gdzie jestem i co robiłem.

A masz coś jeszcze w szufladzie?

Zacząłem „Alfabet”, opisałem już kilkadziesiąt nazwisk, jednak zobaczyłem, że to, co powstało, jest słabiutkie. Ale co miałem napisać, że ten lub ów ciągnie koks na okrągło? Nie mam takiego prawa. Można kogoś skrzywdzić i pokłócić się do końca życia. Mam też „Wywiady wymyślone”.

Z kim?

Z wymyślonymi ludźmi. Z dostojnikiem kościelnym, sędzią piłkarskim. To sposób na przemycanie prawdziwych informacji.

Jesteś jeszcze kibicem piłki?

Po tym, czego się dowiedziałem o polskiej lidze, powiedziałem, że koniec z tym. Ale reprezentacji daje jeszcze kredyt zaufania, choć nie wiem, jak będzie. Zawsze, gdy typowałem wyniki – było na odwrót. Dlatego teraz mówię, że Niemcy zostaną mistrzem Europy, Polska nie wyjdzie z grupy, a czarnym koniem będzie Austria. Mam nadzieję, że moje przepowiednie znowu się nie spełnią.

Co z Kultem po odejściu Banana?

Jest rozpoczęta płyta, ale od tego, co było, będziemy się chcieli odciąć nie tylko personalnie, ale i muzycznie.

Wspominałeś o nagraniu piosenek Silnej Grupy Pod Wezwaniem.

Będę jej piosenki i Kazimierza Grześkowiaka, także takie hity jak „Chłop żywemu nie przepuści” i „Odmieniec”.

Kultura
Przemo Łukasik i Łukasz Zagała odebrali w Warszawie Nagrodę Honorowa SARP 2024
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali