To nie było w niedzielę, tylko w sobotę... A nie – jednak w niedzielę, bo przecież w sobotę chodziło się do szkoły!
W sobotę po locie Hermaszewskiego była „Orbita, telewizja młodych kosmonautów”.
Tego już nie oglądałem, wolałem grę w kapsle.
Przypomnijmy, że w kapslach od butelek pisało się nazwisko kolarza. Można też było nalać stearyny do środka i przylepić papierową koszulkę na sreberku. Kapsel pstrykało się palcem po trasach narysowanych kawałkiem cegły na chodniku bądź asfalcie.
To była część bogatego życia podwórkowego, którego – co obserwuję ze zgrozą – dzisiaj nie ma. Na moim osiedlu było paręnaście klatek schodowych i wszyscy spotykali się na podwórku. Kiedy w maju rozpoczynał się kolarski Wyścig Pokoju – zaczynała się też gra w kapsle. Trwała do końca roku szkolnego.
Młodzi ludzi wpadają dziś w ciąg telewizyjno-komputerowy. Byłeś niewolnikiem elektronicznych mediów?
To, że oglądałem dwa programy w telewizji, o niczym jeszcze nie świadczy. Trudno było wpaść w nałóg. O północy grano hymn i „dobranoc”. Teraz leci sieczka 24 godziny na dobę i z telewizora leje się rzyg. Ze zdziwieniem zauważam, że niektórzy rodzice stosują go jako uspokajacz dla dzieci. Mnie w takich sytuacjach nikt nie sadzał przed ekranem. Były oczywiście wydarzenia przez swoją wyjątkowość długo wyczekiwane. Na przykład „Studio 2” z fragmentem koncertu Jethro Tull, chociaż to były trzy, może cztery piosenki na krzyż. Albo „Cosmos 1999”. Widziałem to niedawno. To jest taka chała, że trudno sobie wyobrazić. A wtedy – biegło się ze szkoły do domu, żeby zdążyć.
Jakie miałeś telewizory?
Pierwszym odbiornikiem był Szmaragd, a potem Ametyst z zielonym przyciskiem. I długo nam służył.
Jowisza kupiliśmy, jak byłem na studiach. Mama dostała go w czasie kompletnej padaczki zaopatrzenia. Przez parę miesięcy chodziła do sklepu odhaczać się na społecznej liście. W końcu, przed wybuchem strajku studenckiego w 1981, to musiał być październik, powiedziała, że może odebrać telewizor. Poszliśmy z kolegą, przynieśliśmy go z Domu Towarowego Junior, za co mama dała nam pół litra wódki Bałtyckiej. Nie wiedziała, co zaczyna. Telewizory kolorowe były już wcześniej – ruskie Rubiny. Ale trzeba było z nimi walczyć o kolor i podobno wybuchały. Jowisz to już była westowa jakość!
Czy załapałeś się na pocztówkowy szał, o którym śpiewa Perferct w „Autobiografii”?
Nie. Miałem je, ale po kimś.
Pierwszą zagraniczną płytę kupiłeś za 600 zł, gdy pensja wynosiła 2 – 3 tysiące zł.
Bo albumów zagranicznych w oficjalnym obiegu nie było. Zacząłem chodzić na pchle targi, kiedy jeszcze się nie wymieniałem, tylko po to, żeby popatrzeć na płyty. Na początku na Mariensztat. Płyty zacząłem kupować na Wolumenie, na Bielanach. Potem jarmark przeniesiono na Kępę Potocką. Później była Skra i giełda płytowa w Hybrydach we wtorki, gdzie handlowały te same ekipy co na niedzielnych jarmarkach. Pamiętam, jak wyszły dwie zachodnie płyty z prawdziwego zdarzenia ABBA „Waterloo” i „Procol’s Night” Procol Harum po ich wizycie.
A pierwszą, jaką miałeś?
„Nikifor” No To Co. To było jeszcze w przedszkolu.
Jako przedszkolak tańczyłem przy „Opolskich dziouchach”.
To był pierwszy numer. Potem tata mi przysłał „Biały album” Beatlesów w pięknym wydaniu ze zdjęciami i plakatem.
Płyty słuchałem na adapterze Bambino, aż wszystko się rozpadło. Jak byłem we Francji, dostałem od ojca „Magical Mystery Tour”, a mama Louisa Armstronga. Zabrałem jej szybko płytę. No, a po śmierci ojca odziedziczyłem całą jego kolekcję z francuską piosenka, której nie słuchałem. Miałem komfortową sytuację płytową również dlatego, że siostra mojej mamy mieszkała w Anglii. Będąc u niej, uzbierawszy trochę funciaków, mogłem sobie kupić kilka płyt.
Czy teraz płyta jest dla ciebie wartością, czy wolisz MP3?
W ogóle nie korzystam z MP3 ani z muzyki z Internetu. Raz dlatego, że to kradzież, a dwa, bo MP3 słabo gra. Mam dobry sprzęt i wiem, co to jest dobra jakość. Płyta kompaktowa też mnie nie zadowala. Cieszę się z powrotu analogów. Miałbym ich drugie tyle co teraz, tylko zacząłem wszystko wyprzedawać, kiedy zostałem punkowcem. Handlarze w Hybrydach strasznie mnie robili w trąbę.
Najbardziej spektakularna moja porażka wiąże się z niespełnioną prośbą do angielskiej cioci. Chciałem od niej dostać „The Dark Side of The Moon”, ale była oszczędna, płyta właśnie wyszła, pewnie kosztowała ze 3 funty – dlatego w zamian przywiozła mi składankę Floydów z serii „Masters of Rock”. Byłem załamany.
Kiedy zacząłem się wyprzedawać, puściłem krążek za 400 zł. Po latach, przeglądając w 1983 r. katologi kolekcjonerskie, zobaczyłem, że album był wart 800 niemieckich marek! Dziś mam z sześć półek winyli.
A synowie?
Starszemu pokazałem kiedyś adapter. „No, fajny”, powiedział, „ale jak się tym piosenki zmienia?!”. „No wiesz, trzeba ramię podnieść i przełożyć igłę”. „Ręcznie?”. Był zdegustowany. Ale ostatnio mówił, że nie wyobraża sobie, jak można słuchać muzyki z kompaktów.
Przyznałeś się przy okazji wydania zbioru felietonów do prób prozatorskich. Czy to rezultat nudy na zajęciach z socjologii?
To niedokończony rozdział mojej twórczości, ledwo rozpoczęty. Twardy orzech do zgryzienia, mimo że teraz przeżywam renesans młodzieńczej energii i dobrych fluidów. Chciałbym więcej pisać, a jest dla mnie niepojętą historią, żeby usiąść na 6, 8 godzin i pisać. Mam 45 lat, a czas płynie szybko, mam go coraz mniej.
Felietony to owoc pisania przez kilkanaście lat, ale krótkich form. Od tego postanowiłem zacząć. Sam lubię czytać krótkie formy – Rafała Ziemkiewicza czy Macieja Rybińskiego, a ze starszych – Stefana Kisielewskiego czy Janusza Głowackiego. W muzyce jestem pewny swego, jeśli chodzi o pisanie – będę obserwował reakcje na „Niepiosenki”. Może zyskam argument, żeby usiąść i dokończyć trzy rozgrzebane opowiadania. Jedno z nich – „Upadłem” – jest pisane strumieniem świadomości, rozpoczyna się od sytuacji, że budzę się pijany w piwnicy, nie wiem, gdzie jestem i co robiłem.
A masz coś jeszcze w szufladzie?
Zacząłem „Alfabet”, opisałem już kilkadziesiąt nazwisk, jednak zobaczyłem, że to, co powstało, jest słabiutkie. Ale co miałem napisać, że ten lub ów ciągnie koks na okrągło? Nie mam takiego prawa. Można kogoś skrzywdzić i pokłócić się do końca życia. Mam też „Wywiady wymyślone”.
Z kim?
Z wymyślonymi ludźmi. Z dostojnikiem kościelnym, sędzią piłkarskim. To sposób na przemycanie prawdziwych informacji.
Jesteś jeszcze kibicem piłki?
Po tym, czego się dowiedziałem o polskiej lidze, powiedziałem, że koniec z tym. Ale reprezentacji daje jeszcze kredyt zaufania, choć nie wiem, jak będzie. Zawsze, gdy typowałem wyniki – było na odwrót. Dlatego teraz mówię, że Niemcy zostaną mistrzem Europy, Polska nie wyjdzie z grupy, a czarnym koniem będzie Austria. Mam nadzieję, że moje przepowiednie znowu się nie spełnią.
Co z Kultem po odejściu Banana?
Jest rozpoczęta płyta, ale od tego, co było, będziemy się chcieli odciąć nie tylko personalnie, ale i muzycznie.
Wspominałeś o nagraniu piosenek Silnej Grupy Pod Wezwaniem.
Będę jej piosenki i Kazimierza Grześkowiaka, także takie hity jak „Chłop żywemu nie przepuści” i „Odmieniec”.