Wybrzmiewały ostatnie dźwięki „Get Up, Stand Up” Boba Marleya, gdy publiczność poderwał na nogi widok wchodzącego na scenę Stewarta Copelanda. Jedno jego uderzenie w gong, a Sting śpiewał „Message in a Bottle”. Już przy pierwszym utworze mogło się zrobić żal, że tylko jeszcze kilka koncertów w Europie, trasa po Ameryce i muzycy rozejdą się na zawsze.
Jednak muzycy nie pozwolili mi na żal. Bo o ile Sting śpiewał pierwszą piosenkę z wielką energią, to już w „Walking on the Moon” nieudanie starał się z kolegami improwizować. Jakby znudziły się im bliskie pierwowzorów, świetne wykonania, które słyszałem podczas pierwszej części europejskiej trasy w Monachium w 2007 roku.
W chwilę potem trio zaczęło ostro „Demolition Man”, ale gdyby nie dobra solówka gitarowa Andy’ego Summersa i jego riffy, na pierwszy plan wybiłoby się znużenie w głosie Stinga. Ożywił się w czasie zapowiedzi. Pozdrawiał nas po polsku i prosił, byśmy unieśli dłonie ponad głowy. Gdy zobaczył las rąk, zaśpiewał wolniejsze „Voices Inside My Head” połączone z szybkim „When the World Is Running Down”. Tym razem pogubił się jednak Summers. Panowie byli na scenie razem, ale grali osobno. Gitarzysta zaangażował się dopiero w swoje solo. Niestety, wykonał je w luźnym związku z partiami kolegów.
Dający z siebie wszystko Copeland starał się wzmacniać muzyczny kręgosłup zespołu, ale pozostali członkowie grupy nie reagowali na jego rytmiczne sygnały. „Nie stój zbyt blisko mnie” było doskonałą pointą mentalnego oddalenia Policjantów. Przez cały koncert nie odezwali się do siebie ani razu, nie spoglądali ku sobie porozumiewawczo. Kiedy patrzyłem na Stinga, który w zeszłym roku oddawał miejsce na scenie kolegom, widziałem muzyka wracającego myślami do własnego muzycznego świata. Śpiewał i grał na basie swoje. I dla siebie. Przecież, co pamiętamy z jego solowych wizyt, wcale nie potrzebuje instrumentalistów z macierzystej grupy, by przypominać pod własnym szyldem jej największe przeboje.
Nie można powiedzieć, że podczas „Driven to Tears” The Police doprowadzili polską publiczność do łez, ale chyba zaczęła się nudzić, bo część z niej wystąpiła w roli kaowca wywołującego meksykańską falę, czego w trakcie żadnego dobrego koncertu w Chorzowie nigdy nie widziałem. Muzykom nie starczało energii nawet na dynamiczne początki piosenek. W „De Do Do Do, De Da Da Da” dało się słuchać tylko refrenu. Trochę magii wkradło się do muzyki Policjantów, gdy grali chwytliwy motyw „Every Little Thing She Does Is Magic”. Publiczność podchwyciła nawoływanie Stinga i odpowiadała chóralnym zaśpiewem. Podobnie jak podczas – tu chylę czoła – wyjątkowo udanego „Can’t Stand Losing You/Regatta De Blanc”.