Tylko poznański festiwal ma odwagę zapraszać takich artystów jak Elvis Costello. Na świecie uważa się go za drugiego, po Bobie Dylanie, najbardziej wpływowego poetę rocka i kompozytora. Nazywany bywa Woodym Allenem muzyki pop. Ale do tej pory mogliśmy go podziwiać tylko na płytach.
– „Momofuku” kupicie dopiero w połowie przyszłego wieku! – zapowiadał Costello z przekąsem repertuar z najnowszego albumu, bo polski oddział koncernu Universal go nie dystrybuuje.
Przekora, sarkazm, ironia zawsze były największą siłą Irlandczyka. Przerzedzony czub włosów przypominał o nowofalowo-punkowych korzeniach. Punkowe były solówki i charakterystyczny rozkrok, w jakim trzymał gitarę. Jednak motywy i aranżacje stanowiły zwariowaną mieszankę musicalu, boogie i rock’n’rolla. A także reggae czy ska, które jako jeden z pierwszych białych artystów grał pod koniec lat 70. Przypomniał to utworem „Watch-ing the Detectives”. Zamiłowaniu do zabawy i pastiszu dał wyraz, wykonując solówkę w stylu muzyki z thrillerów.
Partie klawiszowe, gitary, basu i perkusji rozjeżdżały się co chwilę, robiły wrażenie granych niezależnie od siebie. Jednak, balansując na krawędzi anarchii i dyscypliny, Costello potrafił utrzymać je w ryzach. I na tym właśnie polega magia jego muzyki. Potwierdziły to piosenki „Every Day I Write a Book”, „I Don’t Want to Go to Chelsea” czy „Hi Fidelity”. A także kompozycje o antywojennym wydźwięku: „Waiting for the End of War” zakończona „Glorią” czy „Shipbuilding”, niepowtarzalnie piękna i melancholijna ballada napisana w czasie konfliktu o Falklandy.
Znakomite było trio Elvisa – The Imposters, głównie Steve Nieve grający na pianinie i organach Hammonda, towarzyszący liderowi od początku kariery. Na bis usłyszeliśmy najbardziej znaną miłosną balladę „Alison”, którą Costello podbił serce nie tylko żony Diany Krall.