Snoop Dogg to najważniejsza ksywka, jaką należy zapamiętać w kontekście hip-hopu z zachodniego wybrzeża Ameryki. Ekstrawertyczna natura, specyficzne poczucie humoru, a przede wszystkim rzadki dar twórczej zabawy funkiem, disco, soulem, a nawet country przyniósł mu miliony sprzedanych płyt i fanów na całym świecie.
Snoop objeżdża świat wzdłuż i wszerz, czemu poświęcił zresztą utwór na ostatnim, dziewiątym (choć za sprawą bootlegów, mixtape’ów i składanek tę liczbę śmiało można pomnożyć przez dwa) w karierze albumie „Ego Trippin”. Podróże te mają różny charakter. Od Hollywood, gdzie grywa w filmach, dociera do Bollywood, na którego potrzeby aktualnie komponuje. Zwiedza komisariaty, będąc taki jak sugeruje nazwa jego najnowszej linii odzieżowej – bogaty i złą sławą owiany. Oczywiście występuje też dla publiczności. Tym razem na jego koncertowym planie, między amerykańskim interiorem a Finlandią, znalazła się Warszawa.
Mocno spóźniony raper pojawił się na scenie w asyście patetycznych dźwięków kompozycji Carla Orffa. Nie wróżyło to dobrze, ale przysypiająca dotąd z nudów publiczność z entuzjazmem poderwała się do góry. W nagrodę dostała pochodzący z debiutu Snoopa „Murder Was The Case” i zestaw gangsterskich scenek wyświetlanych na telebimach. Atmosfera podkręciła się jeszcze bardziej przy „Shizznit” i pochodzącym z ostatniej płyty „Staxx In My Jeans”.
Euforia pierwszych kilkunastu minut dość szybko zamieniła się jednak w obojętność. I nic dziwnego. Ani bardzo dobry „żywy” zespół, ani towarzyszący Snoopowi dopowiadacze (wśród których znalazły się takie postacie jak Kurrupt czy Daz Dillinger!), nie mogli zatuszować faktu, że... prawie nic nie było słychać.
Może to wina akustyki Torwaru, może sprzętu nagłaśniającego, dość powiedzieć, że brzmienie całości było tak brudne, płaskie i nieczytelne, że momentami trudno było rozpoznać utwory, nie mówiąc już o wyłapywaniu słów czy instrumentalnych detali. Od biedy pasowało ono jeszcze do „Deep Cover”, ale już dla „Sexual Eruption” czy „Drop It Like It’s Hot” oznaczało porażkę.