Piosenki są przyjemniejsze niż te na wydanym przed rokiem „Blackout”, ale trudno mówić o wartości artystycznej. Pozostaje docenić profesjonalną produkcję albumu, tyle że nie ma w tym zasługi Britney.
Spears nigdy nie była szczególnie ambitną piosenkarką. Weszła do do świata muzyki jako marionetka, jej albumy stanowią mozaikę modnych w danym sezonie tendencji, raczej ich podsumowanie niż zapowiedź.
Dzięki wydanemu właśnie „Circus” Britney najpewniej odzyska wysoką pozycję w popie, wróci na szczyt list przebojów. Chciałoby się powiedzieć - wszystko wróci do normy. Ale przecież ta złotowłosa blondynka z okładki płyty jeszcze niedawno przechodziła załamanie nerwowe. Odebrano jej dzieci, w akcie wściekłości - albo rozpaczy - zgoliła głowę na łyso, przypiętą do noszy wywożono ją z domu do szpitala. Od najmłodszych lat szykowana na megagwiazdę Spears, dorastająca na planie dziecięcych programów telewizyjnych, zmuszona, by bez przerwy być w wysokiej formie - wokalnej i fizycznej, nie wytrzymała frustracji.
Kłopot w tym, że Britney nie może się już wycofać z show-biznesu. Teraz wyjścia są dwa: pokazywać się światu w fatalnym stanie albo w rozkwicie. To pierwsze gwarantuje medialne szczucie, nad którym nie zdołają zapanować nawet najlepsi spece od wizerunku. Machina popu nie znosi ofiar i tragedii, katastrofy służą tylko jednemu - wzmocnieniu happy-endu, a ten nastąpić musi. Dlatego, nie wiadomo kiedy, Britney znów stała się lolitką o długich blond lokach i niewinnym uśmiechu. W jej muzyce i wizerunku nastąpił powrót do wymyślonej na wstępie idylli, której emisję zaplanowano na długie lata. Załamanie to była tylko usterka techniczna - prosimy nie regulować odbiorników.
„Circus” jest więc płytą wyjątkowo wymowną i smutną. Zamknięta na arenie, tresowana Spears pogodziła się ze swoim losem. Nie będzie się już wierzgać, okazywać niesubordynacji. „Panie fotografie, jestem gotowa na zbliżenie” - śpiewa w nowej piosence „Kill The Lights”. Plan zdjęciowy ruszył pełną parą. Kręcimy dalej!