Zgodna z logiką show-biznesu płyta powinna być przebojowa, lekka i etniczna, co stało się podstawą powodzenia muzycznego bestsellera 2008 r., czyli albumu „Viva la vida!” Coldplay. Bono na pewno śledził sukcesy Chrisa Martina. Przez cały rok przesuwał datę premiery. Można było pomyśleć, że unika konfrontacji z jego zespołem. Szukał natchnienia w Maroku, Nowym Jorku, Dublinie. Gnał po świecie zgodnie z tytułem „Nie ma linii na horyzoncie”.
Zwlekał, ale wiedział, co robi, przez trzy dekady obecności na rockowym szczycie nie stracił intuicji. Coldplay zaproponował bowiem album, który był manifestem pokolenia mającego dość historii, światowych konfliktów, starającego się odnaleźć szczęście w życiu prywatnym. Oddającego się konsumpcji
bez poczucia winy. W czerwcu 2008 r., kiedy żyliśmy w gospodarczym eldorado, można było to zrozumieć. Ale ostatnie kilka miesięcy pokazało, że sen o
dolce vita skończył się fatalnie. Historia znowu zerwała się z łańcucha, a ci, którzy nie chcieli zajmować się polityką, spostrzegli, że ona zajęła się nimi. Nie wiem, jak Bono to zrobił, ale nagrywał pierwszą wielką płytę światowego kryzysu gospodarczego, zanim do niego doszło. A premierę zaplanował dokładnie wtedy, gdy świat zaczął spadać w przepaść. I znowu wstrzelił się w czas.
Nie da się wykluczyć pewnego wyrachowania Bono, który poza działalnością charytatywną uwielbia spotkania z największymi tego świata. Zrobił więc wszystko, żeby U2 pierwszy raz po dłuższej przerwie pojawiło się na najważniejszej politycznej gali ostatnich lat – na inauguracji prezydentury Baracka Obamy. Zaśpiewał przed mauzoleum Lincolna jako jedyny muzyk niebędący obywatelem Ameryki. Pewnie chciał reprezentować cały świat! A następnego dnia, po tym jak mi-