Psalmy miłości na zły czas

U2 nagrało pierwszy wielki album czasu kryzysu. Bono nie ukrywa zagrożeń, ale i przynosi nadzieję

Publikacja: 28.02.2009 00:36

U2 (od lewej): Adam Clayton (gitara basowa), The Edge (gitara, instrumenty klawiszowe, drugi głos),

U2 (od lewej): Adam Clayton (gitara basowa), The Edge (gitara, instrumenty klawiszowe, drugi głos), Bono (wokal i gitara), Larry Mullen Jr. (perkusja)

Foto: universal

Zgodna z logiką show-biznesu płyta powinna być przebojowa, lekka i etniczna, co stało się podstawą powodzenia muzycznego bestsellera 2008 r., czyli albumu „Viva la vida!” Coldplay. Bono na pewno śledził sukcesy Chrisa Martina. Przez cały rok przesuwał datę premiery. Można było pomyśleć, że unika konfrontacji z jego zespołem. Szukał natchnienia w Maroku, Nowym Jorku, Dublinie. Gnał po świecie zgodnie z tytułem „Nie ma linii na horyzoncie”.

Zwlekał, ale wiedział, co robi, przez trzy dekady obecności na rockowym szczycie nie stracił intuicji. Coldplay zaproponował bowiem album, który był manifestem pokolenia mającego dość historii, światowych konfliktów, starającego się odnaleźć szczęście w życiu prywatnym. Oddającego się konsumpcji

bez poczucia winy. W czerwcu 2008 r., kiedy żyliśmy w gospodarczym eldorado, można było to zrozumieć. Ale ostatnie kilka miesięcy pokazało, że sen o

dolce vita skończył się fatalnie. Historia znowu zerwała się z łańcucha, a ci, którzy nie chcieli zajmować się polityką, spostrzegli, że ona zajęła się nimi. Nie wiem, jak Bono to zrobił, ale nagrywał pierwszą wielką płytę światowego kryzysu gospodarczego, zanim do niego doszło. A premierę zaplanował dokładnie wtedy, gdy świat zaczął spadać w przepaść. I znowu wstrzelił się w czas.

Nie da się wykluczyć pewnego wyrachowania Bono, który poza działalnością charytatywną uwielbia spotkania z największymi tego świata. Zrobił więc wszystko, żeby U2 pierwszy raz po dłuższej przerwie pojawiło się na najważniejszej politycznej gali ostatnich lat – na inauguracji prezydentury Baracka Obamy. Zaśpiewał przed mauzoleum Lincolna jako jedyny muzyk niebędący obywatelem Ameryki. Pewnie chciał reprezentować cały świat! A następnego dnia, po tym jak mi-

liony ludzi obejrzały koncert, odbyła się radiowa premiera pierwszego singla z nowej płyty U2 „Get on Your Sexy Boots”.

Można ganić marketingowe zagrywki Bono, ale trzeba pochwalić wideoklip do tej piosenki, w którym U2 pokazało bez taryfy ulgowej nasze globalne targowisko próżności. Błyskotliwy tekst jest połączeniem stylu ewangelisty i komiksowej groteski. To apokaliptyczna wizja świata. Zapadła noc, księżyc wygląda upiornie, wiatr zaczął tańczyć twista, szatan szykuje nowe wojny. Tymczasem Bono jak kaznodzieja przekonuje, żeby się nie bać, bo każde pokolenie ma szansę odmienić świat. I proponuje uniwersalną receptę na strach, ból i smutek – miłość.

W „Magnificent”, z niepowtarzalnie brzmiącą gitarą The Edge, wokalista śpiewa, że tylko ona potrafi nas zranić. Ale i uzdrowić. I to będzie największy przebój z nowej płyty, w starym stylu U2, podniosły i piękny jak hymn. Podobne przesłanie ma znakomite gitarowe „Stand up Comedy”, w którym Bono żąda, aby każdy z nas walczył o swoje życie uczuciowe. Drwi z kultu piękności. Przekonuje: nawet jeśli genetyczna ruletka nie dała ci urody gwiazdy, masz szansę na szczęście. Tylko irlandzkiemu wokaliście fani wybaczą taki banał, że urodził się, by dla nich śpiewać.

Z piosenki na piosenkę, po modlitewnym „Moment of Surrender”, lirycznych kompozycjach „Unknown Caller” i „I’ll Go Crazy”, staje się oczywiste, że lider irlandzkiej grupy nie jest tylko perfekcyjnym idolem, trybunem i menedżerem w jednej osobie. Najnowszą płytą zaczął walkę o literacką Nagrodę Nobla. Niepowtarzalną grą słów w kompozycji tytułowej opiewa kobietę, która jest jak morze. Raz spokojna i cicha, innym razem rozszalała jak fale. W muszli pięknego ciała odbija się szum całego świata. Jej pocałunek stanowi najwspanialsze natchnienie. To Wenus! Zaskakuje puenta. Bono napisał o marzeniach policjanta regulującego ruch na paryskiej Rue du Marais.

Czekałem na nowy album U2, coraz bardziej wątpiąc, że powstanie kolejna wielka płyta Irlandczyków. Bono chyba też bał się premiery. Dlatego obstawił się najważniejszymi producentami. Zaprosił Briana Eno, który już raz pomógł zespołowi pokonać ostry zakręt w karierze. Nie zapomniał o Danielu Lanois, autorze cudownego odrodzenia talentu Boba Dylana. Angaż dostał Steve Lilywhite, człowiek U2 od czarnej roboty. Jestem pewien, że gdyby Jezus, Mahomet i Budda byli kiedykolwiek producentami, Bono ich też poprosiłby o pomoc. Oczywiście zgodnie z lansowanym podczas ostatniego tournée hasłem „Co-exsist” (współistnieć).

Nie musiał. Odnalazł siły w sobie, doświadczeniach 30-letniej kariery, trudnego dzieciństwa w Irlandii rozdartej wojną. I Biblii, z którą nie rozstaje się od dzieciństwa. Nagrał z kolegami album ambitny, rockowy, stanowiący zamkniętą całość, a nie zbiór chwytliwych przebojów.

Chris Martin śpiewa, że nie chce wojen i nienawiści. Kto by chciał! Bono przekonuje, że nie da się uciec od problemów świata i trzeba się wziąć z nimi za bary.

[ramka][srodtytul]Eksperci marketingu[/srodtytul]

[b]Rafał Baran, CEO Grey Group[/b]

Nie wiadomo, kiedy Bono jest muzykiem, biznesmenem, a kiedy działaczem. Krytykuje korporacje, a tworzy własną. Ale gdy chce się walczyć z głodem w Afryce, trzeba mieć dostęp do mediów i najważniejszych polityków. I Bono przekazuje swoje przesłanie. Jednocześnie U2 ma świetną opinię w branży. Płaci na czas. Zysk dzieli równo między muzyków i menedżera, choć nie wszyscy piszą i komponują. Grupa nigdy też nie sprzedała muzyki do reklamy.

[b]Tomasz Kopeć, wiceprezes Galapagos[/b]

U2 jest świetnie zarządzaną firmą. Kiedy Holandia wprowadziła korzystny dla artystów system opodatkowania zysków z tytułu tantiem, praw licencyjnych i autorskich, menedżer Paul McGuinness i muzycy skorzystali z tego rozwiązania. Na początku media irlandzkie były oburzone, w końcu uznały, że obniżenie o ponad połowę opodatkowania zarobków U2 było zgodne z prawem i ideą wspólnej Europy bez granic. [/ramka]

Zgodna z logiką show-biznesu płyta powinna być przebojowa, lekka i etniczna, co stało się podstawą powodzenia muzycznego bestsellera 2008 r., czyli albumu „Viva la vida!” Coldplay. Bono na pewno śledził sukcesy Chrisa Martina. Przez cały rok przesuwał datę premiery. Można było pomyśleć, że unika konfrontacji z jego zespołem. Szukał natchnienia w Maroku, Nowym Jorku, Dublinie. Gnał po świecie zgodnie z tytułem „Nie ma linii na horyzoncie”.

Zwlekał, ale wiedział, co robi, przez trzy dekady obecności na rockowym szczycie nie stracił intuicji. Coldplay zaproponował bowiem album, który był manifestem pokolenia mającego dość historii, światowych konfliktów, starającego się odnaleźć szczęście w życiu prywatnym. Oddającego się konsumpcji

Pozostało 88% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla