Beirut debiutował jako cudowne dziecko – nastolatek multiinstrumentalista, który majstrował nocami w swym pokoju w Nowym Meksyku, nagrywając różności: od rhythm and bluesa lat 50. przez elektro-pop po etniczne utwory zdradzające sentyment do cygańskich kapel.
Pokochał je, gdy porzucił szkołę i samotnie przemierzał Europę. Najnowszy album „March of the Zapotec” pokazuje, że Zach Condon (tak nazywa się naprawdę) pozostał zapaleńcem obojętnym na modne tendencje i oczekiwania publiczności. Wciąż wędruje po najodleglejszych zakątkach muzyki.
Bardziej niż kompozytorskie wyzwania interesuje go budowanie nastroju. Podzielił album na dwie osobne płyty – pierwsza została zarejestrowana w Meksyku, ale brzmi jak popis bałkańskiej orkiestry, częściej występującej na pogrzebach niż radosnych imprezach.
Utwory nie są oryginalne, jednak dzięki nostalgicznym tonom urokliwie. Działają na wyobraźnię, pozwalają przywołać pejzaże południowej Europy – teleportować się do słonecznej Dalmacji. Pobyt będzie jednak krótki, już po pięciu utworach trzeba zmienić płytę. Ta druga została zarejestrowana domowym sposobem, w mieszkaniu na Brooklynie. Łagodna elektroniczna mgła, ledwie zarysowane struktury piosenek i znów: atmosfera ponad wszystko.
Beirut ogranicza środki muzyczne do minimum, niezmiennie ciągnie go jednak do wielowarstwowych wokali – układa swój głos w zmiksowane chórki. Śpiewem stara się oddać trudny do uchwycenia stan emocjonalny, a nie konkretne treści.