Ta impreza zdobyła, a nawet więcej – wychowała sobie publiczność. Nie ma już przypadkowych słuchaczy, których kuszono bezpłatnymi zaproszeniami, gdy sześć lat temu Wielkanocny Festiwal Beethovenowski przeprowadził się z Krakowa do Warszawy. Nauczyli się słuchać muzyki biznesmeni, przedstawiciele sponsorów festiwalu. A obok nich zobaczyć można było co wieczór stałą grupę stołecznych melomanów, ale także wielu młodych ludzi. Prawie 3 tysiące osób przyjechało z zagranicy.
Przez prawie dwa tygodnie wszystkie koncerty miały bardzo dobrą frekwencję. Festiwal jest zatem potrzebny. Aby sprzedać jednak 30 tysięcy biletów, musi dawać przystępną ofertę. Jeśli ktoś oczekuje wysmakowanej specjalizacji programowej, niech wybierze odbywające się w tym samym czasie "Misteria Paschalia" w Krakowie. Kto woli poznawać nowości, powinien pojechać na trwający niemal równolegle Festiwal Polskich Prawykonań w Katowicach.
Beethovenowska impreza pozostaje w świecie popularnej klasyki – od końca XVIII stulecia po początek XX wieku. To okres najlepiej znany słuchaczom całego świata. Czy zatem wśród ciągle grywanych oraz wydawanych na płytach symfoniach i koncertach Beethovena, Haydna, Schuberta, Mendelssohna da się znaleźć dzieło niewyeksploatowane? W tym roku organizatorzy postanowili udowodnić, że to możliwe, choć nie zawsze efekt starań wart był zachodu.
Mało znane oratorium "Il ritorno di Tobia" Haydna nie wniosło nic nowego do wizerunku kompozytora. Pozostaje on klasykiem, którego należy cenić, choć niekoniecznie darzyć szczególnym uczuciem. To samo można powiedzieć o Mendelssohnie po wysłuchaniu jego nigdy nieprezentowanej w Polsce "Humboldt-Kantate".
O niespodzianki łatwiej, gdy zapuścimy się w bardziej odległą przeszłość, co udowodnił brytyjski dyrygent Marcus Creed oraz berlińska Akademie für Alte Musik i flamandzki Collegium Vocale Gent. W "Brockes Passion" ci artyści ukazali inne oblicze mistrza Händla. Ale prawdziwym odkryciem okazał się Niemiec Louis Spohr.