Mark King nie ma wątpliwości, że w tym czasie zaczął się rozpad zespołu.
– Powoli zaczęliśmy się wypalać, chodzi o to, że kiedy europejska grupa stara się podbić Amerykę, musi spędzić tam wiele czasu na promocji. Skorzystać z każdej szansy, jaka nadarza się za oceanem.
Coraz większy apetyt na sukces mieli również wydawcy.
– Żądali więcej przebojowych singli – mówi basista. – Już kiedy lokalną popularnością w Londynie cieszyła się nasza piosenka „Love Games”, firma płytowa prosiła o kolejną taką samą. A ja chciałem zawsze być oryginalny.
Gdy na początku 1986 r. grupa wróciła ze Stanów Zjednoczonych do Londynu, została zobowiązana do nagrania trzech przebojowych piosenek z myślą o następnym albumie „Running In The Family”.
– Na singlu, jeszcze przed premierą płyty, ukazało się „Lessons In Love” i od razu zdecydowanie podniosło sprzedaż poprzedniego krążka „World Machine”. W Ameryce otwieraliśmy koncerty Steviego Winwooda. Potem mieliśmy tourneé po Europie, które trwało sześć tygodni. I trzy miesiące występów przed show Madonny. Ale traciliśmy kontrolę nad tym, co się z nami działo – przyznaje King.
Muzycy czuli się coraz bardziej manipulowani przez wydawcę, czego nie wytrzymywali zwłaszcza Phil i Boon Gould.
– Szefowie firmy fonograficznej powtarzali przed premierą każdej płyty, że album musi stanąć na nogach, co w praktyce oznaczało, iż musimy dostarczyć materiału już nie na trzy, lecz pięć – sześć singli. To było dla nas za wiele – uważa lider Level 42. – Chociaż przez 18 miesięcy naszych największych sukcesów mieliśmy niesamowite wyczucie rynku. Właściwie wszystko, co pisaliśmy, trafiało w upodobania fanów. Czułem, że mam dobrą rękę do pisania melodii. Taka jest rola basisty, musi czuć melodię.
Mark King podkreśla, że nie jest pod tym względem wyjątkiem.
– W The Police najważniejszą postacią był Sting – wskazuje.
– W Beatlesach niezwykle ważną pozycję miał Paul McCartney. O The Cream myśli się, że największą gwiazdą był Eric Clapton. Tymczasem repertuar dostarczał Jack Bruce. To jemu zawdzięczamy niezwykle ważną rolę basu we współczesnej muzyce. Ale nie byłoby naszego brzmienia, gdyby nie klawiszowcy – Wally Badarou i Mike Lindup, którzy są również producentami nagrań. To im aranżacje instrumentów klawiszowych zawdzięczają zmysłowość i głębię.
[srodtytul]Chwytliwy jazz[/srodtytul]
Level 42 zawsze było uważane za znakomity zespół koncertowy. Wiele teledysków zrealizowano podczas występów na żywo.
– Gościliśmy na najważniejszych stadionach Ameryki i arenach Europy, ale najważniejsze były małe kluby w czasach, kiedy mało kto nas znał. Wtedy kształtowaliśmy nasz muzyczny styl. Wtedy budowaliśmy fundamenty zespołu.
Mark King uważa dziś, że ostateczny koniec pierwszego etapu działalności Level 42 nastąpił w 1994 r., chociaż występował potem jeszcze pod szyldem grupy.
– W 1994 r. nagraliśmy album „Forever Now”, który uważałem za udany – mówi King. – Ale show-biznes się zmienił. Królowały boys bandy i britpop. Nie pasowaliśmy do rynku. I nie ma się co dziwić. Od naszego debiutu minęło 14 lat. Był najwyższy czas, żeby zrobić sobie przerwę.
Jak Mark King określa dziś styl zespołu:
– Jesteśmy jazz-funkową grupą, która komponuje chwytliwe piosenki.
[i]Wykorzystałem fragmenty rozmowy z „Performing Music”[/i]