Kciuk wart trzy miliony funtów

Trzy lata temu Level 42 znowu nagrało nowy album. W 2008 r. ogłosili powrót na muzyczną scenę

Publikacja: 22.04.2009 16:01

Zespół Level 42

Zespół Level 42

Foto: Fotorzepa

Jesienią zaszyli się w północnym Londynie, by przygotować się do koncertów. Mark King znowu stanął na środku estrady. I uderzając kciukiem w struny basu, rozpoczął „Running In The Family”. Kciukiem, który był kiedyś ubezpieczony na 3 mln funtów.

Ale pierwszym instrumentem Kinga nie była gitara basowa, lecz perkusja.

– Zestaw perkusyjny dostałem, kiedy miałem dziewięć lat – wspomina. – Dwa lata później dawałem już na swojej rodzinnej wyspie Isle of Wight trzy występy tygodniowo. Koncertowałem z zespołem, który nazywał się Pseudo Foot. Byłem też jego wokalistą.

Najważniejszym muzycznym doświadczeniem dzieciństwa był koncert free-jazzowej formacji the Mahavishnu Orchestra, który Mark King zobaczył w telewizji w 1972 r.

– Muzyka Mahavishnu robiła wrażenie, jakby pochodziła z innej planety – przywołuje swoje wrażenia basista.

Nie ma się co dziwić. Zaskoczenie musiało być tym większe, ponieważ King słuchał wtedy popowej amerykańskiej grupy The Monkees, która bez powodzenia rywalizowała z Beatlesami w latach 60.

– Tak trzymać, pomyślałem. Granie w stylu Mahavishnu to było to, co chciałem robić – opowiada King.

W wieku 19 lat późniejszy lider Level 42 wyjechał do Londynu, gdzie próbował szczęścia z kolegami z macierzystej wyspy – Boonem Gouldem i jego bratem Philem. Zespół powstał w 1980 r.

– Byli świetnymi muzykami i rozumieliśmy się bez słów – mówi King.

Na jednej z prób pojawił się przedstawiciel niezależnej firmy wydawniczej. Szukał młodych talentów. Mark King nie ma wątpliwości, że zainteresowanie jego zespołem brało się stąd, iż grał jak czarna grupa z nowojorskiego Brooklynu.

– Tymczasem byliśmy z Isle of Wight! – śmieje się.

[srodtytul]Sprawdzian po nagrodzie[/srodtytul]

King zrezygnował z gry na perkusji, bo Phil Gould, jako jedyny w grupie, miał profesjonalny zestaw perkusyjny.

– Nie miałem wtedy instrumentu, choć kochałem bębnić

– wspomina lider Level 42. – Zacząłem próbować gry na pożyczonym basie. Spotykaliśmy się w Guidhall School, gdzie studiował nasz przyszły klawiszowiec Mike Lindup. Kiedy go poznaliśmy i zaprosiliśmy na próbę, doszło do groteskowej sytuacji: okazało się, że on również jest perkusistą!

Mark King znalazł dla siebie wyjście z trudnej sytuacji.

– Graliśmy ciężką muzykę, a decyzja, że zostanę basistą, została ostatecznie podyktowana tym, iż wybrałem technikę, która pozwala bębnić na basie: uderzać w jego struny kciukiem – tłumaczy King. – Nie wymyśliłem jej, ale podejrzałem u Stanleya Clarke’a, Louisa Johnsona i Larry Grahama. Jako basista poczułem się świetnie od pierwszego dnia. Ale nudzę się, grając sam. Szczególnie dla basisty jest oczywiste, że muzyka to gra zespołowa.

Mark skromnie wypowiada się o swoich możliwościach.

– Byłem basistą zaledwie

18 miesięcy, kiedy dostałem Best Bass Player Award od pisma „Blues & Soul”. Pytałem sam siebie: Jestem szarlatanem w najlepszym muzycznym towarzystwie? A może muszę sobie poradzić z wyzwaniem, jakie stawia przede mną ta nagroda? Nie miałem wyjścia. Nie mogłem przecież zaczynać koncertów od wyznania: wybaczcie, ukochani, muszę skończyć show, bo te wszystkie splendory mnie przytłaczają. A tak naprawdę nie umiem grać.

O kciuku Kinga muzyczna prasa pisała, że jest ubezpieczony na 3 mln funtów.

– Bo był – przyznaje. – Ale tylko jeden. Poza tym, to nie ja go ubezpieczałem, tylko wytwórnia płytowa.

Sukces Level 42 przypieczętowało nagranie „Hot Water”, które wyprodukował w 1984 r. słynny Ken Scott z grupy Earth Wind and Fire.

– Cieszyła nas współpraca z nim, bo wcześniej zajmował się albumami wielu naszych muzycznych bohaterów, których zastąpiliśmy na rynku – konkluduje King.

Ale zwraca też uwagę, że spotkanie z grupą pnącą się na szczyty list przebojów było również szansą dla Scotta.

– Nie zrobił przecież nic istotnego od czasu nagrań z Davidem Bowiem – kontynuuje basista. – To nie miało jednak dla nas większego znaczenia. Chcieliśmy pracować z facetem, który produkował płyty Johna McLaughlina, Billy’ego Cobhama i Stanleya Clarke’a.

[srodtytul]Ważna rola basisty[/srodtytul]

Na 1984 r. przypadły pierwsze poważne niesnaski z wydawcą zespołu – firmą Polydor. Rozpuszczała na temat muzyków nieprzyjemne plotki.

– Chodziło o to, że kończyliśmy kontrakt i rozglądaliśmy się za nową firmą – tłumaczy basista. – Na liczących się rynkach fonograficznych sprzedawaliśmy po 60 tys. egzemplarzy każdego naszego albumu. Dla nas to był sukces. Tymczasem Polydor liczył na 600 tysięcy! A tego nie da się zrobić bez przebojowego singla.

W 1985 r. doszło do pierwszej poważnej rozmowy na ten temat w gronie muzyków. Jej pointą była decyzja o skomponowaniu hita.

– Napisaliśmy wtedy „Leaving Me Now” i „Something About You” – wspomina King.

– To były nasze pierwsze utwory, które weszły do złotej setki amerykańskiej listy przebojów.

Mark King nie ma wątpliwości, że w tym czasie zaczął się rozpad zespołu.

– Powoli zaczęliśmy się wypalać, chodzi o to, że kiedy europejska grupa stara się podbić Amerykę, musi spędzić tam wiele czasu na promocji. Skorzystać z każdej szansy, jaka nadarza się za oceanem.

Coraz większy apetyt na sukces mieli również wydawcy.

– Żądali więcej przebojowych singli – mówi basista. – Już kiedy lokalną popularnością w Londynie cieszyła się nasza piosenka „Love Games”, firma płytowa prosiła o kolejną taką samą. A ja chciałem zawsze być oryginalny.

Gdy na początku 1986 r. grupa wróciła ze Stanów Zjednoczonych do Londynu, została zobowiązana do nagrania trzech przebojowych piosenek z myślą o następnym albumie „Running In The Family”.

– Na singlu, jeszcze przed premierą płyty, ukazało się „Lessons In Love” i od razu zdecydowanie podniosło sprzedaż poprzedniego krążka „World Machine”. W Ameryce otwieraliśmy koncerty Steviego Winwooda. Potem mieliśmy tourneé po Europie, które trwało sześć tygodni. I trzy miesiące występów przed show Madonny. Ale traciliśmy kontrolę nad tym, co się z nami działo – przyznaje King.

Muzycy czuli się coraz bardziej manipulowani przez wydawcę, czego nie wytrzymywali zwłaszcza Phil i Boon Gould.

– Szefowie firmy fonograficznej powtarzali przed premierą każdej płyty, że album musi stanąć na nogach, co w praktyce oznaczało, iż musimy dostarczyć materiału już nie na trzy, lecz pięć – sześć singli. To było dla nas za wiele – uważa lider Level 42. – Chociaż przez 18 miesięcy naszych największych sukcesów mieliśmy niesamowite wyczucie rynku. Właściwie wszystko, co pisaliśmy, trafiało w upodobania fanów. Czułem, że mam dobrą rękę do pisania melodii. Taka jest rola basisty, musi czuć melodię.

Mark King podkreśla, że nie jest pod tym względem wyjątkiem.

– W The Police najważniejszą postacią był Sting – wskazuje.

– W Beatlesach niezwykle ważną pozycję miał Paul McCartney. O The Cream myśli się, że największą gwiazdą był Eric Clapton. Tymczasem repertuar dostarczał Jack Bruce. To jemu zawdzięczamy niezwykle ważną rolę basu we współczesnej muzyce. Ale nie byłoby naszego brzmienia, gdyby nie klawiszowcy – Wally Badarou i Mike Lindup, którzy są również producentami nagrań. To im aranżacje instrumentów klawiszowych zawdzięczają zmysłowość i głębię.

[srodtytul]Chwytliwy jazz[/srodtytul]

Level 42 zawsze było uważane za znakomity zespół koncertowy. Wiele teledysków zrealizowano podczas występów na żywo.

– Gościliśmy na najważniejszych stadionach Ameryki i arenach Europy, ale najważniejsze były małe kluby w czasach, kiedy mało kto nas znał. Wtedy kształtowaliśmy nasz muzyczny styl. Wtedy budowaliśmy fundamenty zespołu.

Mark King uważa dziś, że ostateczny koniec pierwszego etapu działalności Level 42 nastąpił w 1994 r., chociaż występował potem jeszcze pod szyldem grupy.

– W 1994 r. nagraliśmy album „Forever Now”, który uważałem za udany – mówi King. – Ale show-biznes się zmienił. Królowały boys bandy i britpop. Nie pasowaliśmy do rynku. I nie ma się co dziwić. Od naszego debiutu minęło 14 lat. Był najwyższy czas, żeby zrobić sobie przerwę.

Jak Mark King określa dziś styl zespołu:

– Jesteśmy jazz-funkową grupą, która komponuje chwytliwe piosenki.

[i]Wykorzystałem fragmenty rozmowy z „Performing Music”[/i]

Jesienią zaszyli się w północnym Londynie, by przygotować się do koncertów. Mark King znowu stanął na środku estrady. I uderzając kciukiem w struny basu, rozpoczął „Running In The Family”. Kciukiem, który był kiedyś ubezpieczony na 3 mln funtów.

Ale pierwszym instrumentem Kinga nie była gitara basowa, lecz perkusja.

Pozostało 96% artykułu
Kultura
Przemo Łukasik i Łukasz Zagała odebrali w Warszawie Nagrodę Honorowa SARP 2024
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali