Wystarczy bowiem, że Martha Argerich pojawi się na estradzie, usiądzie przy fortepianie i po pierwszych dźwiękach wszyscy wybaczają jej rozmaite kaprysy. „Nieomylna naturalność frazowania pozwala jej tworzyć muzykę, a nie ją interpretować” — twierdzi Alex Ross z „New Yorkera” i tę opinię potwierdzają niemal wszyscy krytycy.
„Jest kobietą o zadziwiająco małych dłoniach i z niezwykłą grzywą długich czarnych włosów – czytamy w tym samym tekście „New Yorkera”. – Jej piękno mieszka w olbrzymich oczach, które potrafią być zarazem smutne i figlarne oraz w uśmiechu, który nieodparcie nasuwa porównania z Moną Lisą”.
[srodtytul]Lęk przed samotnością[/srodtytul]
Komuś takiemu publiczność potrafi wybaczyć także i to, że daje tylko cząstkę swego talentu. Zresztą świat zdążył się już przyzwyczaić, że nie ma szans na solowy recital Marthy Argerich. Decyzję podjęła jakieś trzydzieści lat temu i pozostaje konsekwentna, choć fani mają nadzieję, że w końcu nagra choćby jeden solowy album. – Ciągle mnie ktoś o to nagabuje – tłumaczyła w wywiadzie dla „Le Monde de la musique” – ale nie jestem tym zainteresowana. Nie robię tego na estradzie, więc recital w studiu byłby czymś udawanym. A poza tym nie mam czasu i nie zajmuję się sobą. Pasjonują mnie ludzie, to daje mi szczęście.
Najłatwiej zatem namówić ją na występ z innymi artystami, gdy może schować się za ich plecami. – Nawet jako małe dziecko – zwierzyła się kiedyś – nie mogłam być sama na estradzie. Czułam się taka samotna na ogromnej, jak mi się wydawało, przestrzeni. Wypychano mnie zza kulis, biegłam szybko do fortepianu, grałam i natychmiast uciekałam. Do dziś nie opuszcza mnie dziwne uczucie, że na scenie jestem z moimi kłopotami sama, porzucona przez wszystkich. Bardzo wówczas potrzebuję innych i wspólne muzykowanie daje mi takie wsparcie.