Kto widział film „Kansas City” Roberta Altmana, pamięta zapewne scenę w pustym klubie, kiedy jazzmani grają ze sobą dla przyjemności, nawet rywalizując.
Taka idea przyświecała jam session, nieformalnym spotkaniom, zwykle po koncertach, kiedy publiczność już wyszła, a słuchaczami byli sami muzycy i ich przyjaciele. W tak swobodnej atmosferze powstawała często ciekawsza muzyka niż w czasie biletowanego koncertu czy w studiu.
W Nowym Jorku takim miejscem, w którym schodzili się muzycy po pracy w różnych klubach, był Minton’s Playhouse. Jam session miały swoją dramaturgię. W zespole rozgrywającym, który zaczynał koncert, grali m.in.pianista Thelonious Monk i perkusista Kenny Clarke. A dołączały do nich takie gwiazdy, jak Dizzy Gillespie, Ben Webster, Lester Young i Roy Eldridge.
Zasadniczą częścią jam sessions były tzw. pojedynki solistów – pokonany improwizator schodził ze sceny, a wchodził kolejny pretendent. Repertuar stanowiły znane standardy. Muzycy grali za darmo, a nagrodami były kolacja i drinki w barze.
Dziś jazzmani rzadko dają się namówić na udział w jam session, choć słynny amerykański basista Ron Carter uważa, że dla młodych to dobra forma podnoszenia umiejętności. Zwykle jednak muzycy nie mają siły ani czasu, by po występie pójść do klubu i zagrać z lokalnymi artystami.