– Pewnego dnia odebrałam telefon... – mówi Whitney dziennikarzom zebranym we wtorek w sali balowej ekskluzywnego londyńskiego Mandarin Orient Hotel. Z całej Europy przyjechało 200 osób: jako pierwsi słuchamy jej nowych piosenek. Są jeszcze półsurowe, część nagrała ledwie kilka dni temu.
Houston jest rozluźniona, uśmiechnięta. To jej wielki moment, wraca do żywych. – Odebrałam telefon i głos w słuchawce powiedział: "Jesteś gotowa? Chcę, żebyś znów śpiewała". A ja przecież marzyłam tylko o tym, by zaszyć się z córką na końcu świata i jeść truskawki.
Mężczyzną, który dzwonił, był Clive Davis, rocznik 1932. Jeden z ostatnich wielkich rekinów amerykańskiego show-biznesu. Przez lata szefował wytwórni Arista, to on zauważył i promował artystów, takich jak Janis Joplin, Bruce Springsteen czy Pink Floyd. Wie o muzyce wszystko. Należy do odchodzącej klasy biznesmenów, którzy poświęcili życie przemysłowi rozrywkowemu. Zbił na nim fortunę, ale nie jest wyrachowanym cynikiem – kocha muzykę. Wystarczy zobaczyć, jak kołysze się w rytm puszczanych nam utworów. Przymyka oczy, a przez jego twarz przebiegają delikatne skurcze – wyraz zadowolenia.
[srodtytul]Jak Bonnie i Clyde[/srodtytul]
Davis pofatygował się na drugą stronę oceanu, bo wie, że ma w rękach mocny atut – być może najważniejszą premierę tego roku, a z pewnością: wielką niespodziankę. Teraz siedzi na obitym miękką skórą krześle i popija wodę z kieliszka, przyglądając się, jak jego gwiazda triumfuje, choć wszyscy ją skreślili.