Absolutnym pewniakiem w repertuarze amerykańskiej artystki jest „Tom’s Diner”. Dlatego zwykła go grać dwukrotnie. Za pierwszym razem na początku, w wersji a cappella. Za drugim – na koniec koncertu, kiedy to z wydatnym udziałem zespołu zmienia numer w funkową petardę, przy której nie sposób spokojnie siedzieć.
Ci, którzy kojarzą Suzanne Vegę nie z „Tom’s Diner”, a z „Lucą”, muszą na ten utwór długo czekać. Zostawiany jest bowiem na deser. Ale warto – smutna historia o przemocy w domowym zaciszu grana jest bezbłędnie i wzruszająco. Dwa lata temu
to właśnie ona zapadła w pamięć warszawiaków najmocniej. Z pewnością nie tylko z powodów sentymentalnych.
Wokalistka stawia bowiem na intymny kontakt ze słuchaczami. Lubi odstawić zespół na boczny tor, sięgnąć po gitarę (którą posługuje się zresztą znakomicie) i wyznać audytorium małe co nieco. Dlatego kameralny, zawsze poprzedzany przejmującą historią Powstania „Gypsy” robi wielkie wrażenie.
Podobnie „Blood Makes Noise”, w oryginale rzężący, syntetyczny, napastliwy numer, wspomnienie z industrialno-folkowego okresu twórczości. Na żywo nieco przekornie ograniczono go do wirtuozerskich partii gitary basowej i szybkiego, napędzającego całość wokalu. Kto nie wierzy, że to wystarczy, powinien zajrzeć na portal Youtube.com. Znajdzie tam wiele jego wersji, a wśród nich tę ze Szczecina.