Czułem się jak w wehikule czasu. Koncert w Astrze przypominał najbardziej zwariowaną sekwencję „Powiększenia” Antonioniego w młodzieżowym klubie podczas występu The Yardbirds. Zespołu królów gitary – Erica Claptona, Jeffa Becka i Jimmy’ego Page’a – na gruzach którego powstało Led Zeppelin.
Dead Weather udowodniło, że jest najważniejszym spadkobiercą dawnych gigantów i najlepszą młodą rockową formacją na świecie. Jack White i jego koledzy hipnotyzowali każdym dźwiękiem. A fani tylko kręcili głowami, nie mogąc uwierzyć, że w naszych czasach można oglądać taki zespół. Po raz pierwszy od lat nie widziałem telefonów komórkowych nagrywających koncert. Wszyscy zapomnieli o gadżetach. Rozgorączkowani chłonęli magiczne, żywe granie, jakby nie chcieli uronić ani chwili z tego muzycznego cudu.
Bo wszystkie muzyczne projekty White’a mają krótki żywot. Jak ognia boi się rutyny. Gdy odnosił sukcesy z The White Stripe, to stworzył The Reconteurs. Dead Weather założył z Alison Mosshart z The Kills i Deanem Fertitą z Queens of the Stone Age podczas rockowego jamu. Wcześniej grał na gitarze. Teraz zasiadł za bębnami. Album „Horehound” nagrali w trzy dni. Piosenki dopracowali na koncertach.
Można powiedzieć, że są grupą rekonstrukcyjną. Inni pokazują, jak wyglądały wielkie wydarzenia historyczne – oni reanimują klasyczne rockowe brzmienia. Zanim weszli na scenę, dwóch technicznych blues brothers w kapeluszach i garniturach wniosło instrumenty z przełomu lat 50. i 60. Dead Weather wykonują „gothic bluesa”, dlatego pofarbowali włosy na czarno i noszą czarne kostiumy, ale grają na śnieżnobiałych gitarach marki Gretsch ze złotymi bajerami, po kilkanaście tysięcy euro sztuka. Używają srebrnych radiowych mikrofonów, z jakich korzystał Frank Sinatra. Mówiąc wprost – są rockowym rollce royce’em, a ich sprzęt też jest stylowy i najwyższej klasy. Dzięki temu osiągnęli niepowtarzalne brzmienie – naturalne, soczyste.
Śpiewali o miłości totalnej. Takiej, która potrafi być piekłem i rajem. A wydarzenia na scenie przypominały „Dzikość serca” Davida Lyncha. Takiej wokalistki jak Alison Mosshart jeszcze nie widziałem. Giętka i sprężysta jak guma, szczupła, zgrabna, potrafiła spojrzeć z delikatnością anioła, a zaraz potem przemienić się w diablicę. Od pierwszych taktów „60 Feet Tall” szła na całość. Każdy ruch jej ciała był erotyczną eksplozją. Wskoczyła na kolumny odsłuchowe z przodu sceny i balansowała na ich krawędziach, opierając się na statywie mikrofonu. Odrzucała go na oślep. Rozbujała podwieszone pod sufitem kolumny. Rozbujała tłum. Mało klubu nie przewróciła.