Reklama

Tak brzmiałby surowy blues, gdyby narodził się dziś

Jamie Lidell ostatnią płytą chciał dorównać geniuszowi Steviego Wondera. Teraz ściga inny ideał – niezwykłe produkcje Prince’a.

Publikacja: 16.06.2010 00:57

Jamie Lidell, Compass, Sonic Records 2010

Jamie Lidell, Compass, Sonic Records 2010

Foto: Rzeczpospolita

To nie zarzut, bo Lidell nie jest hochsztaplerem przebierającym się w cudze łaszki, tylko oryginalnym i pewnym swego talentu muzykiem. Mierzy tak wysoko, jak się da.

Ostre i „wypchnięte” do pierwszego rzędu gitary w „Completely Exposed” przynoszą zaskakujący efekt – rzężą ostro, nadając utworowi klimat prymitywnego bluesa, a tę surowość Lidell dodatkowo podkreśla ciężkimi bitami.

Powstaje przedziwny futurystyczny rhythm and blues: naturalistyczny, przesycony emocjami i wciągający. W „She Needs Me” słychać już „satynowe” aranżacje, typowe dla soulowych pościelówek pulsujących erotycznym napięciem.

Lidell sięga po inspiracje z przełomu lat 80. i 90., gdy Prince aranżował i produkował ponadczasowe arcydzieła popu. „She Needs Me” sączy się niespiesznie, perkusja pracuje w zwolnionym tempie, a użyte z rozmysłem klawisze tworzą tyle romantyczną, co kiczowatą mgiełkę.

„I Wanna Be Your Telephone” to już gorąca klubowa muzyka, mocna i wyrazista, naszpikowana elektronicznymi brzmieniami, wzbogacona niesfornym i zaskakującym wokalem Lidella – całość wypada niebanalnie i pozwala wyobrazić sobie, czym byłby pop oderwany od sztampy.

Reklama
Reklama

Pogodne fleciki i lekkie chórki w „Enough’s Enough” przypominają niewinną atmosferę rodzinnych nagrań Jackson’s 5, ale Lidell wciska gaz do dechy, nadaje piosence nowoczesne tempo i wyraz.

W „The Ring” powracają potężny blues, mocny rytm i surowa stylizacja – tak graliby w latach 50. Afroamerykanie na farmach bawełny, gdyby mieli dzisiejsze instrumentarium. Cały utwór aż drży od ostro wybijanego rytmu i nagłych, wręcz dzikich wejść trąbki. Lidell budzi bestię – nic dziwnego, że kiedyś te utwory nazywano „diabelską muzyką”.

W drugiej części płyty Jamie Lidell przywołuje motywy gospel („I Can Love Again”) oraz prędkie postpunkowe rytmy („You Are Waking”). Cicho i subtelnie robi się tylko w melancholijnej „Compass” – miłosnym wyznaniu człowieka, który odnalazł miejsce w życiu. Z czasem jednak ten metafizyczny i dźwiękowy ład zmienia się w nieprzewidywalną plątaninę – wracają niepokój i drżenie.

Na płycie „Compass” roi się od zmian i muzycznych dygresji. Lidell znów pokazał, że dużo potrafi i czuje się wolny. Nie wiąże go ani konwencja gatunku, ani własny dorobek. Znalazł się w zupełnie nowym miejscu, a gra, jakby był u siebie.

[ramka][b]Jamie Lidell[/b]

[i]Compass[/i]

Reklama
Reklama

To nie zarzut, bo Lidell nie jest hochsztaplerem przebierającym się w cudze łaszki, tylko oryginalnym i pewnym swego talentu muzykiem. Mierzy tak wysoko, jak się da.

Ostre i „wypchnięte” do pierwszego rzędu gitary w „Completely Exposed” przynoszą zaskakujący efekt – rzężą ostro, nadając utworowi klimat prymitywnego bluesa, a tę surowość Lidell dodatkowo podkreśla ciężkimi bitami.

Pozostało jeszcze 84% artykułu
Reklama
Kultura
Arrasy i abakany na Wawelu. A także inne współczesne dzieła w królewskich komnatach
Materiał Promocyjny
Manager w erze AI – strategia, narzędzia, kompetencje AI
Kultura
„Halloween Horror Nights”: noc, w którą horrory wychodzą poza ekran
Kultura
Nie żyje Elżbieta Penderecka, wielka dama polskiej kultury
Patronat Rzeczpospolitej
Jubileuszowa gala wręczenia nagród Koryfeusz Muzyki Polskiej 2025
Materiał Promocyjny
Rynek europejski potrzebuje lepszych regulacji
Kultura
Wizerunek to potęga: pantofelki kochanki Edwarda VIII na Zamku Królewskim
Materiał Promocyjny
Wiedza, która trafia w punkt. Prosto do Ciebie. Zamów już dziś!
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama