[b]Wystąpi pan z Damianem Marleyem na wielkim lotnisku w Gdyni, gdzie co roku przyjeżdża kilkadziesiąt tysięcy fanów. To dobre warunki do przeżywania muzyki? [/b]
[b]Nas:[/b] Najlepsze. Rozgwieżdżone niebo nad głową, buzujący od energii tłum i otwarta przestrzeń dają wspaniałe możliwości. Przede wszystkim poczucie absolutnej swobody, które pomaga się porozumieć z publicznością. Lubię koncertować wszędzie, ale wiem, że w Gdyni będę się czuł wolny. Liczę na wielkie emocje. Stać na scenie, rozmawiać z tysiącami ludzi – to uczucie rozsadza głowę. Nie ma nic piękniejszego.
[wyimek] [link=http://www.rp.pl/artykul/427790,500544_Juz_brakuje_kwater.html]Oglądaj też tv.rp.pl[/link] [/wyimek]
[b]Korzenie hip-hopu tkwią jednak w małych klubach. Jak wyglądały koncerty, gdy był pan rozochoconym dzieciakiem marzącym o karierze? [/b]
Rozochoconym, wygłodniałym, napalonym i zakochanym w muzyce. Na wejście do klubów w ogóle nie było mnie stać, ale radio transmitowało występy na żywo. Przyklejałem ucho do głośnika i wyobrażałem sobie, co się dzieje na scenie. Później, kiedy już mogłem sobie pozwolić na bilet, dopasowywałem twarze do zapamiętanych głosów i instrumentów. Słuchałem uważnie, obserwowałem muzyków – sprawdzałem, co nowego wnoszą do utworów na żywo. Jako raper też zaczynałem w małych lokalach, ale rozwinąłem skrzydła i już nie mogłem tam zostać.