Do Gdyni każdy z wykonawców przyjeżdża z innym fajerwerkiem, a każdy z uczestników wraca stąd z innym wspomnieniem. Wzdłuż festiwalowej alei, łączącej najbardziej oddalone sceny, bez przerwy kursują dziesiątki tysięcy ludzi, którzy spierają się, wymieniają wrażeniami, opowiadają.
Gdyby ustawić tu urny i zorganizować wybory na lidera festiwalu, prawdopodobnie żaden z artystów nie zyskałby decydującej większości. Teraz już gustami słuchaczy rządzić się nie da. Dlatego żadnych plebiscytów ani rankingów nie będzie - na tej imprezie hierarchię każdy ustala sam, a artyści są równouprawnieni. To nie tylko przywilej, ale wyzwanie, bo koncerty odbywają się równolegle, a muzycy muszą rywalizować o względy widzów.
Ci, w obliczu tylu możliwości, bywają bezwzględni. Jeśli artysta zawodzi, często nie dają drugiej szansy, odwracają się na pięcie i maszerują przez trawę pod inną scenę. Tak było, gdy serię koncertów na głównej scenie - tradycyjnie gromadzącej największy tłum - kończyła grupa Empire of The Sun. Taneczna kanonada tonęła w kiczowatej oprawie, w której elementy starych wierzeń miały się łączyć z estetyką campu. Na scenie zalanej światłem stał zespół wystylizowany na kapłanów imperium słońca, robotyczne stwory i zjawy.
Przeholowali nie tylko wizualnie, ich barwne elektroniczne utwory też ujmują tylko na chwilę. Poza nietypową formą nie ma w nich czego podziwiać i szybko nudzą. Pewnie dlatego grupa Cypress Hill - jedna z tych, które wyprowadziły hip-hop z subkulturowego getta na muzyczne salony - przyciągnęła równie liczną publiczność, choć grała na znacznie mniejszej scenie. Latynoscy raperzy są chodzącą reklamą marihuany, opowieść o paleniu jointów potrafią zmienić w popis muzycznego rzemiosła. Obracali słowami, bitami i skreczami, przypominając, czym jest hip-hop: grą błyskotliwych skojarzeń, błyskawicznie montowaną mozaiką dygresji, pożyczonych dźwięków, twórczym montowaniem świata z istniejących elementów. Dali świetny koncert, mimo to było czuć, że w szybko zmieniającym się muzycznym pejzażu reprezentują czas miniony - dawno już dokonali przełomu, odnieśli sukces, a teraz podtrzymują swoją legendę.
Podobną pozycję zajmują Massive Attack - ich trzecia wizyta na Open'erze była właściwie potwierdzeniem tego, co o nich wiemy. Mistrzowie hipnotuzyjących, niespiesznych brzmień trzymają fason, ale to mało. Niedosyt zostawiła też Grace Jones, której koncertom bliżej do burleski i pokazów mody niż muzycznych wydarzeń. Jones zachwyca charyzmą, figurą, niejednoznacznym seksapilem, ale żeby stworzyć show potrzebuje scenograficznej oprawy. Scena w namiocie była tylko surowym tłem, demaskującym jej sztuczki. Przebierająca się w ekstrawaganckie łaszki i kapelusze androgyniczna Jones przywiozła do Polski wielką garderobę i nużący repertuar. Dynamicznie i ciekawi grali natomiast The Klaxons, którzy mieli u stóp piszczące nastoletnie dziewczyny - wnieśli do występu dużo ekscytacji, energii i świeżości, i choć ich skoczne gitarowe granie nie niesie ze sobą głębszych przeżyć, to zapewnia rozrywkę pierwszej klasy.