Open’er to ciągły ruch, bycie gdzieś tylko przez chwilę, szybkie zmiany, setki bodźców. To buty zdeptane od łażenia między kilkoma scenami, nabijania kilometrów po trawie, po pasach startowych i wyłożonych gumą korytarzach. To migawki koncertów, na których byliśmy pół godziny albo kwadrans. Trudno coś wybrać, zostać w jednym miejscu, bo przecież tyle się traci. Na festiwalu w Gdyni świetnie widać, jakie wyzwania stawia nowoczesny świat – kusi, rozprasza, napiera, podsuwa możliwości. Bezustannie każe decydować – kogoś porzucać, żeby być z kimś innym.
Tutaj życie nie płynie linearnie, jak w klasycznej fabule. Wydarza się jednocześnie na wielu poziomach – jak w Internecie, na ekranie komputerów, gdzie otwieramy kilka okien i chwytamy ich treść jednocześnie. Być może migawkowo i powierzchownie, a może po prostu inaczej niż kiedyś. Open’er przypomina wielkie polowanie, kolekcjonowanie wrażeń, które mają się ułożyć w osobistą mapę: barwną, różnorodną, efektowną.
Ci, którzy szukają na festiwalu głębszych przeżyć, muszą mieć nerwy ze stali i żelazną konsekwencję. Gdy na dużej scenie rewelacyjny rock grają Brytyjczycy z Kasabian, kilometr dalej do fortepianu siada już baśniowa Regina Spector. Właśnie teraz jest idealny moment na zapiekankę, bo potem trzeba będzie stać w długiej kolejce. Ale też dobrze byłoby poszukać znajomych i wcześniej zająć miejsce przy trzeciej scenie, bo chasydzkie reggae będzie tam grał Matisyahu. Chcemy być wszędzie, a często lądujemy gdzieś pomiędzy, nigdzie.
Trudno dochować wierności swoim wyborom i ulubionym artystom, wytrwać do końca ich muzycznej opowieści. Prawie wszystkich dopada tu wirus nadpobudliwości. Jeśli muzyk nie zrobi dobrego wrażenia w ciągu kilku minut, zostanie skategoryzowany jako rozczarowanie i porzucony dla innego. Młode mózgi szybko przetwarzają dane i rzadko dają drugą szansę.
Paradoks w tym, że w wielokierunkowej pogoni czas można zyskać tylko w jeden sposób: trzeba go najpierw poświęcić. Może wtedy pojawi się wzruszenie albo zachwyt, świat nabierze sensu. A artysta na scenie przestanie być jednym z wielu, stanie się jedynym. Jak czarnoskóra Skin z grupy Skunk Anansie, która porwała tysiące ludzi, bo – w przeciwieństwie do innych gwiazd – nie trzyma ręki na hamulcu. Zamiast się asekurować, inwestuje emocje i wysiłek. Cała staje się muzyką, a jej ciało – medium, które łączy ją z ludźmi. Chwila, w której pozwoliła się nieść tłumowi na rękach, była niezwykłym dowodem zaufania. Skin nie wierzy, że fani zrobią jej krzywdę. I dlatego bezpiecznie wraca na scenę.